Szłam na zajęcia. U mnie w budynku wydziału jest taki szeroki hol, a od niego odchodzą mniejsze korytarze, jeden z nich prowadzi do mojej sali. Zazwyczaj siedzi tam pod ścianami wzdłuż przejścia trochę osób czekających na wykłady, a wtedy nie było nikogo. Pusty korytarz. I w jednej chwili ogarnął mnie spokój i takie poczucie komfortu, że aż się uśmiechnęłam do siebie; było to wręcz poczucie przyjemności. Krótki moment, ale aż mnie zdziwiło, jak mój nastrój zmienił się w mgnieniu oka. O razu przybyło mi też energii. Mogłabym tę krótką trasę przebyć w podskokach albo tanecznym krokiem. I to tylko dlatego, że nie było tam żadnej innej osoby oprócz mnie.
Nie chodzi nawet o zamieszanie i hałas, jaki często otworzą ludzie, bo zazwyczaj studenci czekający w tamtym miejscu (nie jest ich dużo, kilka osób, nie chodzi mi o te 5 minut przed rozpoczęciem wykładów) siedzą w ciszy i czytają książki, notatki. Ale nawet wtedy ich obecność jest bezdyskusyjna i, choć nie ma przecież bezpośredniego dotyku, dosyć mocno odczuwalna. Tak samo mam w bibliotece, zawsze jest jakieś takie lekkie napięcie i konieczność wystawiania czułków na otoczenie, żeby odbierać sygnały.
Uwielbiałam chwile samotności już od dzieciństwa. Moi rodzice oboje pracują zarobkowo i kiedy byłam w podstawówce (a potem też w gimnazjum, liceum), jak wracałam po lekcjach do domu, rodziców jeszcze w nim nie było. A jestem jedynaczką, więc żadnego rodzeństwa też nie było (tak samo babć i innych ludzi). Przez parę godzin dziennie przebywałam w mieszkaniu sama. Uwielbiałam to (nadal uwielbiam), przechadzałam się po pokojach i napawałam ową atrakcyjną samotnością. Pamiętam też, że strasznie szkoda mi było dzieci, których mamy nie pracowały zawodowo, które były w domu, kiedy dzieci wracały po lekcjach. Myślałam sobie, że są takie biedne, bo wychodzą ze szkoły pełnej ludzi i trafiają do domu, gdzie znowu ktoś jest i chce od nich jakiegoś kontaktu. A czytałam jakiś czas temu narzekania osób, które, jako dzieci, wracały do pustych mieszkań i było im smutno i tylko czekały, aż ktoś przyjdzie. Byłam zdziwiona. :razz:
A jak to jest u Was, macie jakieś wspomnienia, przemyślenia a propos miłego stanu samotności?
Chodzi mi tu o chwile, okresy, nie stan permanentny. Od jakiegoś czasu z zaskoczeniem odkryłam, że przebywanie w mieszkaniu samej cały czas (nawet włączając w to wychodzenie na zajęcia), nie jest wcale takie przyjemne i wolę jednak jak w drugim pokoju jakiś dobrze znany i oswojony człowiek czasem jest, no ale tu nie o tym.
O mieszkaniu w pojedynkę/z innymi tu: Mieszkanie w pojedynkę vs. mieszkanie z kimś.
