Od prawie roku jestem sama. Całkowicie i dosłownie. Wiem jednak, że ja jestem osobą, która chce być w związku i która potrzebuje bliskości emocjonalnej i fizycznej. Innymi słowami, nie muszę mieć wielu znjomych, ale chcę mieć faceta i chcę mieć o kogo się troszczyć. Wiem to i wiem, że chcę z kimś być. Wiem też, że umiem budować związek i pracować nad nim. Rzecz w tym że na myśl o tym wszystkim co po drodze do bycia razem robi mi się słabo i czują straszną niechęć. Generalnie to co dla wielu ludzi jest najfajniejsze czyli etap flirtowania, randkowania, szykowania się na te spotkania, poznawania się, zmieniania zdania, sprawdzania, jakichś tam nadziei, pierwszych deklaracji itp. we mnie powoduje albo odruch " o rany, tylko nie to" albo " nie chce mi się". I jak myślę, że mialabym najpierw spotkać/ poderwać/ dać się poderwać X-owi, potem się niezobowiązująco spotykać, gdzie na początku ludzie starają się pokazać od jak najlepszej strony, potem to zbliżanie się do siebie, potem pierwszy seks i jak wyjdzie (czy mi będzie dobrze, czy jemu się spodoba, czy ja mu się nago spodobam), pierwsze objawy zaangażowania, a potem być może delkaracje, zamieszkanie razem - robienie przestrzeni w moim mieszkaniu dla kogoś lub znajdywanie mojej przestrzeni w nowym miejscu, pierwsze kłótnie lub rozstanie po pewnym czasie spotykania się. I powolne odkrywanie kart przez owego X.
Tak więc chciałabym znów mieć ten etap dotarcia, znania na wylot zapachu i ciała partnera, jego upodobań i jego wad, jego przeszłości, jego mocnych i słabych stron. Tego rozumienia się bez słów. Milczenia razem bez skrępowania. Zażyłości, która osiąga się po dłuższym byciu razem. I to wszystko bez przechodzenia przez pierwsze stadia. I nie wiem, czy pragnienie bycia z kimś będzie sliniejsze, czy moje obecne lęki, niechęć do poznawania. I przeraża mnie jak zgorzkniałą, zobojętniałą, niepewną siebie i zamkniętą na nowych mężczyzn się stałam