Moja mama jest typową ekstrawertyczką, która uważa, że jedyną formą absolutnego szczęścia jest wielka impreza. Próbowała mnie tym zarazić z wielkim uporem (wypchnęła mnie nawet na studniówkę), starała się jak tylko mogła ale nie dałam się, i ostatnio dała już sobie spokój. Chyba się przyzwyczaiła. Hurra. Z resztą rodziny nie było większych perypetii. Grzeczne, spokojne, poukładane dziecko. Brat mnie tylko czasem irytuje, bo jak zacznie nawijać... aghr... jest w gimnazjum.
W podstawówce dzieci się ze mnie śmiały, mi się jakoś specjalnie nie chciało odszczekiwać i zostałam pod klasową kreską. Później te dzieci z podstawówki przylazły za mną do gimnazjum, hormony zaczęły buzować, pojawiły się głupie docinki, podśmiewanie, ja się bronić nie potrafiłam, bo "może komuś będzie przykro"

. Kilka razy, kiedy miarka się już przebrała, dostali ode mnie wpierdziel, a prawy sierpowy mam mocny (raz nawet kibicowały mi sprzątaczki). Ratunku w nauczycielach żadnego, rodzice próbowali interweniować, ale przynosiło to odwrotny skutek. Trochę mi się chyba skrzywiła przez to psychika, ale żyję. Teraz jestem na studiach, grupę mam w 80% intro i czuję się jak u siebie.
W kontaktach międzyludzkich nie czuję jakiejś większej dyskryminacji. Ogólnie ludzie nie zwracają na mnie uwagi, chyba, że czegoś chcą. Denerwuje mnie tylko to, że nie mam żadnej siły przebicia. Jeśli w czasie dyskusji rzucę coś błyskotliwego (a jak!) i tak nikt tego nie słyszy, a nawet jeśli słyszy to nie komentuje. Zupełnie jakbym nie istniała. Skutkuje to tym, że po dwóch, trzech próbach w nosie mam całą rozmowę i zajmuję się własnymi myślami.