@Drim
Nie mogła pójść na superwizję, czy co wy tam macie?
Owszem ma superwizora od lat tego samego.
Ale ona jest bardzo introwertyczna, znając ją, okres narzeczeństwa to była samotność we dwoje.
Nie przypuszczam żeby chodziła po wszystkich swoich znajomych po to by pochwalić się przyszłym małżonkiem.
Tak robią ekstrawertyczki, znam ten ból z autopsji. To było dla mnie ciężkie doświadczenie, zdawanie egzaminu przed kolejnymi koleżankami, a na końcu rodziną.
Prawdopodobnie jej narzeczony, też nie lubił takich prezentacji i chciała mu oszczędzić przykrości. Ona jest bardzo empatyczna, wyczuwa takie niechęci natychmiast i dostosowuje się. Bardzo fajna pod tym względem.
I wieloma innymi. Prawie ideał. Miała i pewnie ma nadal ma duże powodzenie. Wygląda super młodo, a im starsza tym lepiej.Super się ubiera.
Ale problem taki, że bardzo trudno jest jej się zakochać, a bez tego to nie chce się związać bliżej z nikim.
A tu nagle po tylu latach czekania i próbowania udało się wreszcie. To była w siódmym niebie i nie przyjmowała żadnych racjonalnych argumentów.
Ślub też był cichy, tylko najbliższa rodzina. Bez wesela. Jest abstynentką i nie lubi takich imprez.
Znajomych powiadomiła dopiero po fakcie, gdy była mężatką.
Nie wiem, tutaj omawiamy chyba jakiś szczególny przypadek, ale nie ważne.
A dla mnie to akurat ciekawe zagadnienie i w moim pokoleniu dość powszechne.
Warto spojrzeć na to historycznie.
Jak sam dobrze wiesz przez całe wieki wszystkie małżeństwa zarówno w pałacu, dworze, mieszkaniu, czy chałupie były aranżowane przez rodziców, czy opiekunów według klucza majątkowego, cechowego, stanowego, zawodowego.
Tak było jeszcze w pokoleniu moich pradziadków. Jeśli spojrzeć na piekarską linię mojej rodziny to było tak, że jeśli ojciec panny był czeladnikiem piekarskim i to ojciec pana młodego musiał takim być. Gdy był mistrzem, po stronie potencjalnego kandydata musiało być tak samo.
Sytuacja zmieniła się w okresie międzywojennym. Dziadkowie dobierali się już sami, ale nadal stan majątkowy i dawne pochodzenie stanowe decydowały. W moim przypadku to wszystko było warszawskie mieszczaństwo, zatem różnic stanowych nie było między nimi żadnych.
Kluczem był majątek. Kawaler patrzył na posag, a panna na dochód roczny kawalara, ewentualnie jego potencjał na przyszłość w tym temacie. W realnym życiu nie było miejsca na mezalianse. Te zdarzały się tylko na stronach powieści romantycznych.
Różnice światopoglądowe, religijne, czy narodowe były drugorzędne. Dlatego jam mam pochodzenie z co najmniej pięciu narodów i trzech religii.
Po ostatniej wojnie zmiany stały się jeszcze bardziej radykalnie. Nowe władze głosiły równość wszystkich i faktycznie pod względem zarobków, tych oficjalnych niby tak było.
Ale niektórzy ludzie kręcili lody na lewo i stąd jednak zdarzali się również ci nieco bardziej bogaci.
Z drugiej strony dzięki propagandzie komunistycznej znikło tabu majątkowe i stanowe. W świadomości społeczeństwa utrwaliło się przekonanie, że każdy może się żenić z każdą.
Pojawiły się romantyczne wizje miłości z amerykańskich filmów, na których bogaty mężczyzna poślubiał biedną kobietę i żyli długo i szczęśliwie.
Na tym tle wyrósł dość powszechny gatunek różnego rodzaju naciągar polujących na bogatych facetów.
Gdy przyszedł kapitalizm różnice majątkowe znacznie się powiększyły, zatem naciągary w latach 90tych już mogły dużo zyskać. Gra była warta świeczki.
Gdyby omawiana dziewczyna przez 2-3 lata skupiała się na zdobywaniu zaufania mężczyzny i rodziny mężczyzny to w wieku 30 lat tych chłopaków miałaby najwyżej 10, a nie 100.
Rachunek jest taki.
Kariera alimenciary zaczynała się w klasie 6 (12lat) od utraty dziewictwa ze starszym chłopakiem z klasy ósmej lub zawodówki. Większość dziewczyn w mojej klasie tak miało. Taka była moda. Moje pokolenie miało dużo wyższą aktywność seksualną niż to jest obecnie. Liczyła się dobra zabawa i przyjemność, prawie zawsze bez alkoholu. Nikt nie myślał o konsekwencjach.
U nas w podstawówce raczej nie było stałych związków, a jeśli już to otwarte.
Były 3 roczniki w zasięgu takiej dziewczyny. Klasy 6,7,8 po trzydzieści osób każda. W każdym roczniku 3 klasy.
Suma=3roczniki x (3klasy x 15 chłopaków) = 135
A one miały ambicję uwieść każdego starszego i rówieśnika w całej szkole. Taka rywalizacja.
Ja też tak robiłem, ale w starszakach w przedszkolu. Potem już z zaliczenia na zawody wyrosłem.
Młodsi raczej się nie liczyli, choć i tu zdarzały się wyjątki. Jeśli był jakiś urodziwy chłopak w niższej klasie to też go uwodziły.
Do tego należy doliczyć znajomości z poza szkoły, głównie z dużych dyskotek, na które w 7 i 8 klasie co tydzień chodziły.
Jestem przekonany, że zanim skończyły podstawówkę, te gorsze miały na koncie co najmniej 200 chłopaków, te lepsze nawet więcej.
Co do moich sumarycznych osiągnięć na koniec szkoły to myślę, że były podobne, jednak ja zacząłem wcześniej i było to bardziej rozciągnięte w czasie, mniej intensywne.
Zatem byliśmy z tej samej gliny ulepieni.
W liceum już się nieco uspokoiły, bo trzeba się było uczyć. No ale były wakacje. W czasie roku szkolnego też chodziły na dyskoteki i imprezy. A gdy bibka trwała kilka godzin to na ogół starały się pofiglować w ustronnym pokoiku z każdym, który im wpadł w oko. Zatem można przez cztery lata dodać kolejnych 200.
Przez pierwsze trzy lata studiów było podobnie zatem można spokojnie doliczyć jeszcze kolejną setkę.
Z całego życia wychodzi 500, ale przecież to tylko dane szacunkowe.
Części z tych chłopaków dawały za darmo, ale od innych chciały prezentów, według własnego widzimisię.
Potrzebowały ładnych ciuchów i innych bajerów, szukały frajerów z pełnym portfelem. A im były starsze tym chciały więcej.
Ale około czwartego roku strategia się zmieniała. Tamto poprzednie to był trening, a teraz zaczynała się właściwa rozgrywka o dużo większą stawkę.
Złapanie jednego nieco starszego faceta z dużymi pieniędzmi. A o takich nie było łatwo. I tu już było działanie powolne i delikatne, na paluszkach, żeby nie spłoszyć ptaszka. Z wykorzystaniem doświadczenia zdobytego na 500 poprzednich.
Dla nich to było dość łatwe jeśli się spodobały z wyglądu to mogły mieć pewność, że dopną celu. Żadnych innych facetów już nie potrzebowały... na razie. Co dalej to już pisałem.
Państwo z automatu unieważni taki testament, jeśli rozdawać majątek to metodą darowizny u schyłku swojego życia.
A jest taki przepis?
Ja nic o tym nie wiem.
U nas w bloku kilka osób zapisało na parafie swoje mieszkania w zamian za dożywotnią opiekę, ale być może to była jakaś inna umowa.
@tonerek
"Z kolei ścieżka do tego żeby zostać certyfikowanym terapeutą to z tego co wiem konieczność ukończenia studiów + ileśtam lat np. certyfikowania się w terapii przykładowo poznawczo-behawioralnej. To jest inwestycja, nakład czasu i pracy który jak ludzie uważają powinien się po prostu zwrócić. Czasy doktorów Judymów minęły i ponieważ społeczeństwo od komuny się znacząco wzbogaciło - dlaczego na tym nie mają skorzystać psychoterapeuci? "
Co do faktów, to ze wszystkim się zgadzam, ale mnie bardziej chodziło o wewnętrzne nastawienie.
Jeśli dla kogoś psychoterapia to tylko sposób na zarabianie pieniędzy to nie jest dobrze.
Pierwszą motywacją powinna być pomoc innym, a pieniądze to przy okazji.
Te znane szkoły, które mają szanse na uznanie za oficjalne są bardzo drogie. Ludzie biorą na naukę kredyty, a później równolegle spłacają pracując w prywatnej przychodni, jako tak zwany terapeuta w trakcie certyfikacji.
Jest też dość popularne że pracuje się częściowo na nfz np. na oddziale dziennym i potem prywatnie.
Tak kiedyś było i nadal jest w przypadku starszych osób, ale raczej psychiatrów niż psychoterapeutów, bo psychiatrzy mieli darmowe studia państwowe.
Psychoterapeuci, gdy są młodzi nie mogą pracować w NFZ, bo muszą zarabiać przez co najmniej 5 lat na szkołę w której się uczą.
W NFZ zbyt mało płacą, by wystarczyło.
Ale jest jeszcze inna możliwa ścieżka. Ktoś po skończeniu państwowej psychologii może zatrudnić się w NFZ na stanowisku konsultanta, diagnosty itd. Ale psychoterapeutą być nie może, bo nie ma wiedzy i uprawnień.
Jak kobieta ma bogatego męża, który sfinansuje jej szkołę psychoterapeutyczną, to może studiować równolegle z pracą.
Ale sama na nią w NFZ nie zarobi.
oddziały dziennie bywa że wypełniają ludzie, którzy tam zalegają latami i mówią to co chcą lekarze żeby dostać rentę. Zamiast iść do jakiejkolwiek pracy.
Jakby poszli do jakiejkolwiek pracy to szybko by wrócili na oddział, ale nie dzienny tylko zamknięty, bo psychoza by się aktywowała od stresu.
Testowali zapewne nie raz. To że jakoś funkcjonują właśnie wynika z tego że na siebie uważają i zachowują higienę psychiczną.
Nie dla wszystkich każda praca jest lekarstwem.
Dla takich osób jeśli już, to wskazana jest praca w warunkach chronionych.
Tu niestety są durne przepisy, bo w zakładach pracy chronionej mogą pracować tylko osoby z orzeczeniem znacznej niepełnosprawności.
A psychicznie chorym dają umiarkowane. Gdyby komuś dali znaczne to już by się do żadnej pracy na pewno nie nadawał.
Byłby w chronicznej psychozie, bez kontaktu z otoczeniem. Tacy też są, ale nie na oddziałach dziennych, tylko w specjalnych DPS pod ciągłym nadzorem.