intro życiowe decyzje
: 29 wrz 2013, 22:16
To mój pierwszy post. Witam wszystkich. Jestem skrajnym introwertykiem, który przy tym, jeśli trzeba (na przykład w pracy), potrafi nieźle "odgrywać" przez któtki czas osobę ekstra. Ci z was, którzy czytali Cain, pamiętają przykład profesora. Taka jestem - mogę robić prezentację czy przemawiać przed dużą grupą, mogę przebywać prywatnie w gronie kilku osób i być zabawną, roześmianą osobą mistrzowsko bawiącą się w small talki. Mogę to robić przez godzinę-dwie. To wszystko jednak całkowicie pozbawia mnie energii, nuży, męczy i wydaje się absurdalne, zbędne, niepotrzebne, odrealnione. A ładowanie akumulatorów trwa zdecydowanie za długo, żeby to miało jakikolwiek sens.
Tak myślałam sobie podsumowując kilka ostatnich lat i wybory, których dokonałam przed, w trakcie i po studiach oraz to jak funkcjonuję w pracy, zdałam sobie sprawę, że introwertyzm rządził i rządzi całym moim życiem. Wszystko inne jest tylko jego konsekwenją. Było tak długo zanim zrozumiałam, że jestem intro i z jakim sposobem odbioru i przeżywania świata to się łączy. Przez wiele lat czułam się odrzucana przez ludzi, grupy z różnych miejsc, w których bywałam. I nie wiedziałam, dlaczego.
Teraz już wiem, z czego to wynika. Wybrałam pracę, w której mam kontakt z ludźmi, ale tylko 1na 1 i tylko w takim wymiarze czasowym, w jakim chcę. Żeby jednak zarabiac tyle, ile bym chciałam tych kontaków powinno być dużo więcej. A tak, w tej części mojej pracy pracuję w zasadzie na minimum. Na szczęście w dużym stopniu pracuję też z domu - jestem tłumaczem. Lubię to, pracować mogę tylko w ciszy i bez ludzi wokół. Znajomych niewielu. Mieszkam, od czasu gdy zakończył się mój związek sama. Dużo jestem sama. A to trochę niebezpieczne, bo gdybym na przykład mieszkała sama w środku lasu z kotem czy psem, to po pewnym czasie nie potrzebowałabym żadnych kontaków z ludźmi. Im dłużej ich nie ma, tym mniej ich potrzebuję. Ale k.....de, ciągle kłebi się we mnie, ile w tym wszystkim co robię kompromisu, jakiejś próby znalezienia złotego środka, żeby robić coś i żyć w miarę fajnie i w zgodzie z sobą, a ile konieczności dostosowania się do introwertyzmu, który uwiera. Czy gdybym była mniej intro, zrobiłabym doktorat, którego zawsze chciałam (wymagający wbrew pozorom sporo kontaktów z innymi ludźmi)? Czy byłabym szefową własnego ngo-sa? Wiem, że tak. A może to właśnie zrobić, nawet walcząc ze sobą i ze swoim charakterem? Skoro tego zawsze chciałam? Bo z drugiej strony sobą samą zarządzam bardzo dobrze :-) i mam zdolności przedsiębiorczo-zarządzające. Ale musiałabym współpracować z ludźmi, negocjować z nimi, zarządzać itp. itd. Wiem już też, że walka ze sobą samym nigdy nie jest dobra. Gdybym chociaż odrobinę bardziej była ekstra i poznawanie facetów byłoby łatwiejsze, i pierdylion innych życiowych spraw do załatwienia. Dotarło do mnie, że chociaż mam 30 lat i akceptuję siebie jako osobę (bo dla mnie samej to jaka jestem ja i generalnie introwertycy to coś naturalnego i oczywistego) to nijak nie akcpetuję mojego funkcjonowania w społeczeństwie ( w którym funkcjonować muszę, bo to nie leśna pustelnia, o której wspominałam), w relacjach z ludźmi, w samotności - tak od czasu gdy nie jestem w związku czuję się samotna. Bo chciałabym móc sobie z kimś pomilczeć zwyczajnie. A już myślałam, że wisi mi wszystko co dookoła. Że mam ten zdrowy dystans i nie muszę już nikogo i niczego "odgrywać" - w urzędach, na imprezie branżowej, na która muszę pójść, wśród rodziny. Nieprawda. I źle mi jak cholera z myślą, że tak może być do końca życia. No, to się przywitałam :-)
Tak myślałam sobie podsumowując kilka ostatnich lat i wybory, których dokonałam przed, w trakcie i po studiach oraz to jak funkcjonuję w pracy, zdałam sobie sprawę, że introwertyzm rządził i rządzi całym moim życiem. Wszystko inne jest tylko jego konsekwenją. Było tak długo zanim zrozumiałam, że jestem intro i z jakim sposobem odbioru i przeżywania świata to się łączy. Przez wiele lat czułam się odrzucana przez ludzi, grupy z różnych miejsc, w których bywałam. I nie wiedziałam, dlaczego.
Teraz już wiem, z czego to wynika. Wybrałam pracę, w której mam kontakt z ludźmi, ale tylko 1na 1 i tylko w takim wymiarze czasowym, w jakim chcę. Żeby jednak zarabiac tyle, ile bym chciałam tych kontaków powinno być dużo więcej. A tak, w tej części mojej pracy pracuję w zasadzie na minimum. Na szczęście w dużym stopniu pracuję też z domu - jestem tłumaczem. Lubię to, pracować mogę tylko w ciszy i bez ludzi wokół. Znajomych niewielu. Mieszkam, od czasu gdy zakończył się mój związek sama. Dużo jestem sama. A to trochę niebezpieczne, bo gdybym na przykład mieszkała sama w środku lasu z kotem czy psem, to po pewnym czasie nie potrzebowałabym żadnych kontaków z ludźmi. Im dłużej ich nie ma, tym mniej ich potrzebuję. Ale k.....de, ciągle kłebi się we mnie, ile w tym wszystkim co robię kompromisu, jakiejś próby znalezienia złotego środka, żeby robić coś i żyć w miarę fajnie i w zgodzie z sobą, a ile konieczności dostosowania się do introwertyzmu, który uwiera. Czy gdybym była mniej intro, zrobiłabym doktorat, którego zawsze chciałam (wymagający wbrew pozorom sporo kontaktów z innymi ludźmi)? Czy byłabym szefową własnego ngo-sa? Wiem, że tak. A może to właśnie zrobić, nawet walcząc ze sobą i ze swoim charakterem? Skoro tego zawsze chciałam? Bo z drugiej strony sobą samą zarządzam bardzo dobrze :-) i mam zdolności przedsiębiorczo-zarządzające. Ale musiałabym współpracować z ludźmi, negocjować z nimi, zarządzać itp. itd. Wiem już też, że walka ze sobą samym nigdy nie jest dobra. Gdybym chociaż odrobinę bardziej była ekstra i poznawanie facetów byłoby łatwiejsze, i pierdylion innych życiowych spraw do załatwienia. Dotarło do mnie, że chociaż mam 30 lat i akceptuję siebie jako osobę (bo dla mnie samej to jaka jestem ja i generalnie introwertycy to coś naturalnego i oczywistego) to nijak nie akcpetuję mojego funkcjonowania w społeczeństwie ( w którym funkcjonować muszę, bo to nie leśna pustelnia, o której wspominałam), w relacjach z ludźmi, w samotności - tak od czasu gdy nie jestem w związku czuję się samotna. Bo chciałabym móc sobie z kimś pomilczeć zwyczajnie. A już myślałam, że wisi mi wszystko co dookoła. Że mam ten zdrowy dystans i nie muszę już nikogo i niczego "odgrywać" - w urzędach, na imprezie branżowej, na która muszę pójść, wśród rodziny. Nieprawda. I źle mi jak cholera z myślą, że tak może być do końca życia. No, to się przywitałam :-)