Oj, bardzo ciekawy temat. Będą niewygodne fakty i trudne sprawy :wink: .
Zdecydowanie mam coś takiego i to narastało już od paru ładnych lat. I szczerze mówiąc sam się sobie dziwię w jaki sposób mogłem w międzyczasie tak zobojętnieć na osoby, który były moimi bliskimi. Jednym z najbardziej wymownych przykładów takiego stanu rzeczy jest fakt, iż ostatni raz na pogrzebie byłem gdzieś tak w 2007 roku. Był to pogrzeb mojego dziadka, ojca mojej matki. Od tego czasu odbyło się kilka pogrzebów członków rodziny, a na żadnym z nich nie byłem. Ba, wiadomość o śmierci tego czy innego dziadka lub wujka nie wywarła na mnie żadnego wrażenia. Kolejnym przykładem są wszelkiego rodzaju przyjęcia urodzinowe, z których w pewnym momencie również zrezygnowałem. Inna sprawa że ja już od dziecka zastanawiałem się nad sensem tego typu uroczystości, jako że była to dla mnie taka trochę "szopka", na której tylko się nudziłem a bywałem, bo rozdawali ciastka za free

. Pamiętam że rozbrajał mnie np. fenomen pozdrowień. Pytałem: "co to są pozdrowienia ? po co one w ogóle są ?", a nikt mi nigdy tego nie chciał wytłumaczyć, albo tłumaczył w ten sposób: "pozdrawia się bo...yyy...bo tak trzeba" :lol: , dlatego nigdy nikogo nie pozdrowiłem.
Przy czym taką niechęć do bywania na imprezach rodzinnych można by jeszcze podpiąć pod introwertyzm (wiadomo - grupowe spędy), ale już stosunek do mojej matki jest jedną z najbardziej tajemniczych i mrocznych zagadek mojej osobowości. Otóż ja w ogóle nie przejmuje się i nie interesuję się jej problemami. Można by powiedzieć, iż nie ma racjonalnych argumentów które stawiałyby taki wymóg, ale mimo wszystko wydaje mi się to w pewnym sensie przykre i z pewnością nie jest dla mnie powodem do dumy. Sam się nawet zdziwiłem, gdy matka do rozmowy ze mną nakłoniła mojego ojca chrzestnego, który to dał mi parę "moralizujących" wykładów o tym, że matce trzeba pomagać i że nie będzie w stanie sama utrzymać mieszkania, a mimo to czułem się tak, jakby to po mnie spływało i w żaden sposób mnie nie poruszało. Chociaż ja wcale nie chciałbym żeby tak było, ale skoro jest to dla mnie obojętne to może jednak bym chciał (tzn. nie chciałbym temu zapobiec). Reasumując - zastanawiam się czasem, czy jestem z natury "złym" człowiekiem, któremu za młodu wpajano różne zasady, którym to się oparłem i powracam do stanu "naturalnego", czy może po prostu jestem kimś "dobrym" i po prostu tymczasowo uległem pokusie "tomiwisizmu" i powinienem działać w kierunku odkręcenia tego. Zresztą ten fenomen zjawiska "chęci posiadania chęci" to coś co naprawdę trudno mi wyjaśnić. Tak na koniec tego wątku jeszcze jedna informacja, której nie jestem w stanie opisać szczegółowo - od 7-go roku życia jestem półsierotą. Mój ojciec został brutalnie zamordowany. Sprawców zbrodni nigdy nie odnaleziono.
O relacjach ze znajomymi (a raczej ich braku) nie chcę mi się już nawet rozpisywać. Po prostu od zawsze było normą, że wszelkiego rodzaju spotkania z kolegami odbywały się z inicjatywy drugiej osoby. Nigdy po nikogo nie zadzwoniłem a jeżeli już, to tylko na prośbę kogoś innego. A że znajomym w pewnym momencie odwidziało się spotykać z kimś popadającym w zawodową-edukacyjną ruinę, to te kontakty samoistnie zamarły

. Przy czym zdarzało mi się później spotkać i pogadać z jakimś kumplem z czasów szkolnych, ale przez ostatnich kilka lat ta średnia rozmów wynosiła mniej więcej jedną rozmowę na rok.
Na koniec trochę powieje optymizmem, bo jako że chciałbym historię swojego życia zakończyć happy endem, to i ten post zostanie zakończony w ten sposób. A swoje nadzieje oprę na przykładzie mojego odbioru tzw. "miękkich tematów". Otóż gdyby ktoś w prywatnej rozmowie spytał mnie, czy interesują mnie takie sprawy "z życia wzięte", odpowiedziałbym że "nie, omijam takie newsy szerokim łukiem". Prawda jest jednak taka, że siarczyście bym skłamał, bo przeglądając portale informacyjne nierzadko z dużym zainteresowaniem oglądam i czytam reportaże o różnych problemach zwykłych ludzi, a czasem nawet taka pierdoła typu "list miłosny przepłynął Atlantyk i dotarł do ukochanej" potrafi wzbudzić moje zaciekawienie i bliższy jestem stanu poruszenia niż czegoś w stylu "ta jasne, może jeszcze napiszcie że ufo porwało Obamę"

. Pamiętam nawet że np. historia o psie, który codziennie przychodził w to samo miejsce czekając na powrót pana, który go w tym miejscu zostawił, czy też przypadek pewnego starszego pana, który po śmierci żony zasadził drzewa w taki sposób, aby widziane z góry uformowały serce doprowadziły mnie do łez.
Także ta moja zmarzlina nie do końca jest w stanie mnie pochłonąć. Ale dlaczego problemy obcego psa wzruszają mnie bardziej niż problemy własnej matki ? Szczerze mówiąc nie wiem jak na to pytanie odpowiedzieć...