Czy medytacja spłyca życie?
: 17 wrz 2022, 0:43
Nie widzę żeby w tym dziale była poruszana już medytacja więc zacznę. Akurat jestem w nastroju.
Osobiście mam z tym chyba trochę problem, ale zupełnie odwrotny niż można byłoby przypuszczać. Zacząłem praktykować medytację trochę jako ucieczkę od własnych wewnętrznych problemów. Z racji tego, że w zasadzie nie utrzymuje z nikim głębszych relacji i bardzo często zostaje ze swoimi myślami sam, muszę od nich uciekać na różne sposoby gdy zaczynają mnie przytłaczać. Medytacja zdawała się być idealnym rozwiązaniem. Okazało się, że to miecz obusieczny. Owszem, medytacja pomaga w tym żeby na jakiś czas przestać się przejmować własnymi myślami... tylko, że w moim przypadku powoduje to też kompletne odcięcie się od emocji. Od tych pozytywnych emocji też.
Lubię się posługiwać metaforami i akurat mam jedną trafną. Zupełnie jakbym stał przed nieskończenie długim stołem na którym jest mnóstwo różnego jedzenia. Jedzenie na tym stole to życiowe doświadczenia. Każde danie wywołuje konkretną emocje. Jedno danie może być niesamowicie smaczne, wywołujące ekstazę, inne nie mieć smaku, a jeszcze inne może być horrendalnie obrzydliwe do tego stopnia, że dostaje się okropnych nudności ale trzeba je spróbować żeby się dowiedzieć. W moim przypadku medytacja działa tak jakbym nigdy nie podchodził do tego stołu. Oddzielam się od wstrętu, do ludzi, do samego siebie, do życia w ogóle, ale z drugiej strony nic mnie też nie cieszy. Życie staje się bardzo "płytkie". Niby według buddyjskich nauk taka neutralność ma prowadzić do oświecenia ale... nie macie wrażenia, że to się trochę mija z celem? W sensie, życie chyba właśnie po to jest żeby je głęboko przeżywać? Czy takie odcięcie się od bólu, lęków i pragnień itd. nie powoduje, że życie traci do pewnego stopnia sens?
Osobiście mam z tym chyba trochę problem, ale zupełnie odwrotny niż można byłoby przypuszczać. Zacząłem praktykować medytację trochę jako ucieczkę od własnych wewnętrznych problemów. Z racji tego, że w zasadzie nie utrzymuje z nikim głębszych relacji i bardzo często zostaje ze swoimi myślami sam, muszę od nich uciekać na różne sposoby gdy zaczynają mnie przytłaczać. Medytacja zdawała się być idealnym rozwiązaniem. Okazało się, że to miecz obusieczny. Owszem, medytacja pomaga w tym żeby na jakiś czas przestać się przejmować własnymi myślami... tylko, że w moim przypadku powoduje to też kompletne odcięcie się od emocji. Od tych pozytywnych emocji też.
Lubię się posługiwać metaforami i akurat mam jedną trafną. Zupełnie jakbym stał przed nieskończenie długim stołem na którym jest mnóstwo różnego jedzenia. Jedzenie na tym stole to życiowe doświadczenia. Każde danie wywołuje konkretną emocje. Jedno danie może być niesamowicie smaczne, wywołujące ekstazę, inne nie mieć smaku, a jeszcze inne może być horrendalnie obrzydliwe do tego stopnia, że dostaje się okropnych nudności ale trzeba je spróbować żeby się dowiedzieć. W moim przypadku medytacja działa tak jakbym nigdy nie podchodził do tego stołu. Oddzielam się od wstrętu, do ludzi, do samego siebie, do życia w ogóle, ale z drugiej strony nic mnie też nie cieszy. Życie staje się bardzo "płytkie". Niby według buddyjskich nauk taka neutralność ma prowadzić do oświecenia ale... nie macie wrażenia, że to się trochę mija z celem? W sensie, życie chyba właśnie po to jest żeby je głęboko przeżywać? Czy takie odcięcie się od bólu, lęków i pragnień itd. nie powoduje, że życie traci do pewnego stopnia sens?