Nie wiem po co taki defensywny ton, tak jakby uczenie się tego było zaprzedawaniem duszy jakiemuś ekstrawertycznemu diabłu...
To jest dość podstawowa umiejętność, która, przynajmniej moim zdaniem, pomaga się odnaleźć np. w nowej grupie ludzi. Nie mam zamiaru iść w jakieś nowe miejsce i pytać się nieznanych osób o jakieś absurdalne z codziennej perspektywy rzeczy. Chodzi o to, żeby móc jakoś zorientować się z kim ma się do czynienia - od jednego głupiego pytania do kolejnego i może za którymś kolejnym pojawi się myśl, żeby zapytać o coś ciekawszego, bo wtedy już wiem, że dana osoba jest też zainteresowana, chociażby w minimalnym stopniu, tymi samymi tematami co ja.
Nie chodzi o to, żeby za każdym razem zmuszać się do tego, po prostu chodzi o to, żeby w razie potrzeby mieć narzędzie w ręku.
nietota pisze:Owszem, mogłabym zużyć mnóstwo energii na uczenie się i wdrażanie small-talków, ale koszty byłyby większe niż zyski - bo na cóż mi znajomi, z którymi nie mogę porozmawiać o rzeczach ważnych, a tylko poudawać, jak to się bardzo lubimy, bo znajdujemy dla siebie te dwie minuty na "co tam?"
Ograniczasz cały argument do sytuacji, w której znajomi jedynie potrafią żyć w "świecie" small-talku. Tacy znajomi są tylko znajomymi, mogę komuś takiemu powiedzieć "Cześć", przemęczyć tę chwilę, ale potem idę swoją drogą i tyle, nie spędzam z takimi osobami więcej czasu niż muszę. Chodzi o to, żeby móc swobodnie, albo przynajmniej swobodniej, zacząć rozmowę, a jeśli się uda, to potem przyjdzie czas na poważne tematy i dyskutowanie o sensie istnienia, czy cholera wie czym jeszcze, a jeśli się nie uda, to przynajmniej trochę praktyki na kolejny raz się będzie miało.
Oczywiście są sytuacje, kiedy udaje się uniknąć tego etapu i od razu skoczyć na głęboką wodę, ale mam wrażenie, że jest ich zbyt mało, żeby jedynie na nich się skupiać.