Będąc wychowanym w rodzinie wierzącej* (katolickiej) i mając określone doświadczenia nie potrafię sobie po prostu wyobrazić tego inaczej. Początek zawsze jest taki sam. Będąc dzieckiem nieświadomie/bezwolnie/bez własnej zgody staje się członkiem sekty jeżeli rodzice/opiekunowi prawni podejmą taką decyzję. Podejrzewam, że jeszcze w niektórych miejscach na globie w tym i w Polsce pokutuję stwierdzenie "zrobimy tak, bo co sąsiedzi/lokalna społeczność powie". No i hop! Znam masę takich przykładów gdzie rodzina jest niewierząca ale deklaruje bycie chociażby katolikami - śmiech na sali. Następnie jeżeli nie sami rodzice to babcie/dziadkowie wpajają od maleńkości dziecku wiarę. Innymi słowy uczą niestworzonych rzeczy. Popatrz dziecko na ten obrazek, to jest bozia, do której należy się modlić i jakoś leci.
Indoktrynacja od najmniejszych lat. Ja jeżeli miałbym dziecko z osobą wierzącą to z góry stawiałbym warunek, że oczywiście dziecko może zostać ochrzczone ale tylko kiedy samo się na to zgodzi będąc samodzielną jednostką koniec i kropka. Nigdy nie pozwoliłbym na spaczenie umysłu od najmłodszych lat w imię jakiejś ideologi tego pokroju. Historia od tylu lat zatacza koło. Przekazywanie (nauka) wiary z pokolenia na pokolenie zamiast... odkrycie jej samemu. Czy to takie trudne do zrozumienia? Hm... może dlatego, że gdyby ktoś musiał odkrywać to byłoby znacznie mniej wyznawców. Z resztą skąd wiadomo, że bóg w którego się wierzy jest prawdziwy? W końcu jest masę religii i bogów. Wszystkie mówią o tym, że ich bóg jest tym prawdziwym... Tylko pytanie brzmi jak to rozpoznać? Na podstawie czego? Ilości wyznawców, zagorzałości czy innych czynników? A może na podstawie "wiary", której nie da się wyjaśnić, bo... no właśnie bo to wiara! Wszystko zależy od tego jaki przyjmuję się punkt wejściowy. Ja wierzę w potęgę swojego umysłu ale nie wierze w rzeczy, które nie zostały udowodnione. Do momentu udowodnienia/obalenia zachowany jest status quo. Jako osoba niewierząca nie atakuję KK. Nie mój cyrk i nie moje małpy. Powiedziałbym dosadniej ale nie chce urażać czyiś "uczuć religijnych" pomimo tego, że jest coś takiego jak wolność słowa. Nie jest to moim zdaniem potrzebne. Wole popierać działania KK aniżeli innych odłamów wiary w tego typu boga. A argumentuję to tak... Pomimo tego, że występuję czynnik ludzki to w jakimś stopniu pasterze kościoła przekazują odpowiednie wartości moralne. Nie zawsze jest to takie jakie być powinno ale część z nich robi to z prawdziwej wiary i chwała im za to. Pomimo licznych skandali wolę coś takiego niż prawo szariatu albo traktowanie goja tak jak jest to napisane w Torze. Wracając do głównego wątku. Przychodzi czas pierwszej komunii świętej. Obecnie często gęsto jest to cyrk rodzinny, bo ludzie nie rozumieją na czym to polega i robią jakieś dziwne imprezy chociażby. Sam ją miałem ale nawet wtedy będąc w drugiej klasie szkoły podstawowej nie rozumiałem po co to wszystko łącznie ze spowiedzią dlatego już wtedy nie powiedziałem wszystkiego, a w niektórych sprawach skłamałem (spowiedź). Bazując na pamięci wiem, że wtedy nie myślało się o bogu tylko o tym aby nauczyć się 10 przykazań, 7 grzechów głównych i temu podobnych bzdur. Ewentualnie niektórzy myśleli o prezentach, które na obecne czasy były adekwatne (np. zegarek + książka i tak dalej), a nie to co teraz się wyprawia. Laptopy, tablety i inne bzdury. Od 4 klasy jeden z moich kolegów zainicjował negowanie wiary na lekcjach religii zadając bardzo trudne pytania, na które choć sympatyczna i miła pani katechetka nie potrafiła jednak odpowiedzieć przekonująco do swoich racji lejąc wodę trzy po trzy. Ja wkrótce dołączyłem do "akcji". Akurat będąc w tym wieku byłem świadkiem strasznych rzeczy i zaczęło mnie to zastanawiać. Przez pewne "traumatyczne" przeżycia znacznie szybciej dorosłem psychicznie od moich rówieśników będąc mentalnie o 2-3 lata do przodu. Ten skok był zauważalny wielokrotnie przez pedagogów z różnych szkół ale to drobiazg. Pomyślałem sobie na początku, a właściwie zadałem pytanie. Skoro bóg istnieję to dlaczego pozwala na tak złe rzeczy, które dzieją się wokół nas. Nie potrafiłem odnaleźć odpowiedzi stąd zacząłem usilnie negować wiarę będąc tym samym hipokrytą, bo uczestniczyłem w lekcjach religii. Nie było dla mnie problemem już w tamtym wieku zdobycie "zwolnienia" na lekcje religii czyli słynna zgoda rodzica natomiast dalej drążyłem temat i patrzyłem już z boku na to wszystko. Patrzyłem jak moi rówieśnicy są dosłownie tresowani. Słuchałem tego co mają wkładane w głowy negując to z automatu. Już wtedy zacząłem rozumieć dokładnie na czym polega mieć swoją własną świadomość i tego typu rzeczy. Poszedłem do gimnazjum i wiadomo jak to tam... Bierzmowanie rzecz jasna. Również kłamałem podczas masy spowiedzi aby tylko podbić książeczkę aby finalnie mieć to bierzmowanie choć był taki moment, że powiedziałem, że w sumie mam to w dupie. Były tam jakieś naciski ze strony dziadków abym do bierzmowania przystąpił. Zrobiłem to mimo, że już od kilku lat byłem totalnie niewierzącą osobą. W szkole podstawowej miałem kolegę, który był świadkiem Jehowy. Byłem kilkukrotnie u niego w domu. Ogólnie bardzo fajnie i nikt nie stwarzał problemu z tego powodu. Smutne było to, że jego rodzice powiedzieli jak to zazwyczaj bywa, że nie może uczestniczyć w lekcjach religii. W tym czasie kiedy my mieliśmy lekcje on sobie siedział na korytarzu (mini salce) i odrabiał lekcje na ławeczce. Zawsze mnie to zastanawiało i było też motorem do rozmyślań. W gimnazjum miałem koleżankę, która była niewierząca. Również bardzo dziwnie odbiegała psychicznie od rówieśników tak jak ja. Spędziłem z nią wiele czasu na rozmowach i odkryłem kilka rzeczy. Miała znacznie większą wiedzę na tamte czasy odnośnie ateizmu i tego typu rzeczy. Zabawne, że jej matka była pedagogiem w szkole do której też chodziłem ale to było już etap dalej. Bardzo ciekawa osobowość o nieprzeciętnym talencie. A co do bierzmowania to główny argument podejmowany przez rodzinę był taki, że... "a może jednak w przyszłości coś Ci się odmieni i... jednak będziesz chciał mieć ślub kościelny". Dobre sobie pomyślałem, bo już wtedy wiedziałem, że nigdy takowego nie będę chciał. Do tej pory się to nie zmieniło i wiem, że nie zmieni. Zbędna rzecz, która dla mnie jest raczej na pokaz i bardziej potrzebna kobietom niż mężczyznom. No wiecie ołtarz, ksiądz, oprawa i te sprawy. Innymi słowy wielkie marzenie z dzieciństwa wielu dziewczyn. Z tego co pamiętam moja matka szybko się domyśliła, że jestem osobą niewierzącą natomiast przed dziadkami było to raczej ukrywane z racji tego, że byli bardziej wierzący. Dla mnie każda msza w jakiej brałem udział była schematem, który jest koniecznością poniekąd bodąc przymuszonym, bo jeszcze wtedy nie zdawałem sobie sprawy z tego, że mogę się aż tak sprzeciwić. Pomimo pójścia do szkoły średniej nadal nie zrezygnowałem z uczestnictwa w lekcjach religii. Po prostu lubiłem słuchać. Wiesz... lepiej znać swojego "wroga" aby skuteczniej z nim "walczyć". Wszystkie osoby, które uczyły mnie religii były przesympatyczne choć katechetka, a zarazem wychowawczyni w okresie gimnazjum przymykała oko na wiele złego co działo się w jej klasie. Teraz się z tego śmieje ale ona naprawdę wierzyła, że ludzie się zmieniają i tłumaczyła wszystko "okresem buntu". I tak najlepsi byli goście (słownie 2 osoby), którzy w szkole średniej byli świadkami Jehowy. Jeden totalnie trzymany na smyczy. Przez swoją wiarę pomimo ogromnego potencjału nie poszedł na studia, bo zakazali mu. Gość super mądry ale co z tego jak emocjonalnie dziecko? A drugi mistrz. Podobno Sobór zakazuje wielu rzeczy, a mimo to pił i bawił się tak jak normalny chłopak. Myślę, że nie do końca chłopak wierzył albo miał już wywalone na to w jakim środowisku się urodził.
Na podstawie swoich doświadczeń śmiem stwierdzać, że to jest opium dla mas. Rozumiem doskonale, że ludzie zazwyczaj próbują być członkiem jakiejś wspólnoty i grupy. Ja jestem samotnikiem i nigdy nie potrzebowałem należeć do jakiejkolwiek grupy. Sam wszystkiego się nauczyłem bez pomocy rodziców po 4 klasie podstawowej. Innymi słowy sam siebie wychowałem. Niedawno dowiedziałem się, że moja matka także wątpi w to wszystko. Przestała popierać KK przez skandale choć być może jeszcze w jakimś stopniu wierzy. Nie jest osobą praktykująca w każdym bądź razie. Aktualnie w mojej ocenie wiele ludzi wyznaję pieniądz i to jest główna wiara. Tutaj powstaje pytanie... dlaczego nie można być po prostu osobą wierzącą lecz praktykującą w swoim własnym zakresie? Tym samym nie należeć do żadnej wspólnoty i być tylko statystyką? Ja np. taką jestem, bo nie dokonałem aktu apostazji choć wiele razy już to rozważałem. Może jak znajdę odrobinę czasu to wykonam ten cel. Po co człowiekowi wierzącemu kontakt z bogiem przez pośredników skoro można rzekomo rozmawiać z nim bezpośrednio? Czy ta wspólnota jest naprawdę aż tak potrzebna?
Odpowiadając na pytanie. Jak można nazwać świadomym wyborem odnośnie drogi życiowej skoro przez wiele lat było się indoktrynowanym?!? Chyba świadomy wybór do określonego stopnia. Dla mnie to totalnie nielogiczne. Przecież to (przeszłość) wpływa na decyzję w jakimś stopniu. Z jakich dokładnie powodów chce się być częścią wspólnoty? Ja nie dostrzegam żadnych racjonalnych. Można to tłumaczyć potrzebami własnymi tylko co z tego? Nie wiem, może jest już za późno i chodzi o jakiś irracjonalny powód którego nie dostrzegam.
Polecam krótki materiał
https://www.youtube.com/watch?v=5ujmOMsIvA0 Teraz wystarczy to przełożyć na płaszczyznę religii (czyli innymi słowy uruchomić krytyczne myślenie, które jest nieodzownym procesem myślowym). A co jeżeli wszystko o czym opowiada Kościół jest kłamstwem, które zostało wymyślone tylko po to aby kontrolować lud jak to miało już miejsce w dziejach historii wielokrotnie?
PS
Pominąłem kwestie konkordatu jak i wyprowadzenia religii ze szkół.
Ah i bym zapomniał... wielu moich rówieśników podzielało moje poglądy. Chodząc na lekcje religii mimo to nie wierzyli. Zabawne, co?