Strona 5 z 6

Re: Po co żyć?

: 29 sie 2024, 18:01
autor: tonerek
@Rafael

Bosh, czyli wniosek że za komuny były same głęboko wciągające relacje i dużo bardziej wciągające związki (ach te lata młodości). A ten zły oczywiście kapitalizm wszystko zepsuł. Bo trzeba coś robić a nie udawać że się coś robi ;).

Ciężko prawdę mówiąc wyjść z pracy czując się tak samo wypoczęty jak przy wejściu.

Niestety nadeszły takie czasy że trzeba coś robić żeby dostać pieniądze (Czy się stoi czy się leży...)

A tak na serio to wszystko zależy od tego jak sobie życie ułożysz. Będąc dobrym specjalistą zarobisz dobre pieniądze nawet przy mniejszym nakładzie pracy. Ja przykładowo urządzam sobie czasem kilkudniowe wolne, bo czuję się zmęczony. Natomiast nie posiadam zbyt dużej ilości znajomych (co jest chyba dość częste jak na introwertyka) i źle się czuję na imprezach itp. Dlaczego miałbym się tym katować? Czasem piwko z kimś znajomym, na romantyczne związki jakoś ostatnio nie mam siły.

Mam wrażenie że zapamiętałeś rynek pracy z okresu w którym byłeś bardziej aktywny zawodowo, a od tego czasu sporo się zmieniło. Oczywiście, firmy to dalej nie organizacje charytatywne, a pracodawcy to nie anioły - natomiast z moich obserwacji stopień januszowania się zmniejszył. Już się za nadgodziny płaci, za staże często też. Psycholodzy też nieźle zarabiają. Psychiatrzy również. Obydwu przedstawicieli tych zawodów mam w rodzinie, więc co nieco wiem na ten temat. Co prawda tyle ile przyjmiesz pacjentów tyle do domu przyniesiesz.

Oczywiście jak ktoś chce X nieruchomości w dużym mieście, 3 samochody + dzieci w najlepszych prywatnych szkołach to musi zap*. Mam wrażenie że panie w ankiecie czuły ciągły niedosyt, bo wszystko chciały traktować perfekcyjnie - również związki. A tu się nie da po prostu ciągnąć na maksymalnych obrotach wszystkich aspektów życia.

Re: Po co żyć?

: 29 sie 2024, 19:07
autor: Drimlajner
Należy oddzielić osobistą niechęć do kapitalizmu od interpretacji wyników badań. Panie chciały być duszami towarzystwa, mieć wiele randek z wieloma partnerami, więc zostały menadżerkami i służą za antywzór kobiecości, kobieca logika.

Obserwacja jest następująca: na rynku matrymonialnym można ponieść klęskę.

Re: Po co żyć?

: 29 sie 2024, 20:43
autor: tonerek
A w odpowiedzi na pytanie zawarte w temacie - zbierać pieniądze na Zakon iluminatów.

Re: Po co żyć?

: 29 sie 2024, 22:07
autor: Drimlajner
Mam następującą refleksję. Być może mężczyźni również zostają menadżerami ze względu na towarzyszący temu zawodowi stereotyp bycia w centrum uwagi, a co za tym idzie potencjalnej możliwości nawiązania wielu znajomości, wielu randek, z wieloma kobietami, a tymczasem:
Numer jeden wśród zawodów mających najczęściej możliwość na teges szmeges badania przeprowadzone w UK survey says: rolnik.

It's over dla miastowego.

Re: Po co żyć?

: 30 sie 2024, 0:01
autor: intbrun
dziś rolnik z dużym gospodarstwem to całkiem poważny manager. A jaką furą się wozi... "pojemność dwa czterysta"...
Przy badaniach to zawsze trzeba najpierw sprawdzić kto pytał i dla kogo. Znam całkiem sporo managerów i managerek, które mają normalne rodziny, dzieci i niespecjalnie gryzie się to z zarabianiem pieniędzy. Znam sporo managerów, którzy wcale nie pchają się na świecznik, i nie muszą, a wręcz nie lubią być w centrum uwagi. Takich, którym się nie układa też znam, paradoksalnie - to często właśnie tacy którzy w centrum uwagi być lubią. Nadrabianie kompleksów i niepowidzeń czy cuś.... . Nie widzę powodu, żeby akurat ich traktować jako wzorzec. Szklanka jest do połowy pełna. I jak napisał @tonerek - jeśli ma się świadomość, że nie we wszystkim trzeba być najlepszym, to dużo pomaga. Jest wiele środowisk, gdzie typowa etyka pracy opiera się na produktach i serwisach, które mają być na 80%, żeby nie tracić niewspółmiernie większego czasu na osiągnięcie pozostałych 20tu. To jak ładowanie elektryka - szybkie jest do 80%, a potem już ślimak. Po przekalkulowaniu czasu/pieniędzy, odpinamy się przy 80% i jedziemy dalej. Ważne jest, żeby rozglądać się za możliwościami i od czasu do czasu coś spróbować.

Re: Po co żyć?

: 30 sie 2024, 7:14
autor: Drimlajner
A po uzbieraniu pięciu wiaderek szparagów urządzaliśmy orgie ku chwale Ceresa.

Odnośnie tych menadżerek to to badanie jest ogólnie jakieś dziwne. Kto planuje planuję karierę w miejsce zbalansowanego życia, i to decyzje już na studiach zapadały (?). Studenciak to planuje zdać egzamin, pójść na imprezkę, zatrudnić się gdzieś na pół etatu, a nie skupić się na karierze.

No ale z drugiej strony. Osoba analizująca i przedstawiająca nam wyniki badania jest ustosunkowana antykapitalistycznie, więc stronniczo

Re: Po co żyć?

: 30 sie 2024, 17:29
autor: Rafael
@tonerek
czyli wniosek że za komuny były same głęboko wciągające relacje i dużo bardziej wciągające związki (ach te lata młodości). A ten zły oczywiście kapitalizm wszystko zepsuł. Bo trzeba coś robić a nie udawać że się coś robi ;).
Ja zupełnie nie brałem pod uwagę okresu PRLu pisząc powyższy post. To zbyt oczywiste. Wiadomo, że wtedy tempo pracy było inne. Nie miałem również na myśli lat 90tych, okresu drugiej skrajności, gdzie ludzie pracowali nawet po 16 godzin dziennie. :(
Ciężko prawdę mówiąc wyjść z pracy czując się tak samo wypoczęty jak przy wejściu.
Nie znam, żadnych badań na ten temat, ale patrząc na znajomych i rodzinę, to faktycznie większość z nich wychodzi zmęczonych i mało kto robi to co lubi. :(
Jednak znam też sporą gromadkę takich, którzy wychodzą z pracy wypoczęci. :)

Choćby siostra mojej mamy. Podstawowym jej źródłem utrzymania jest praca w średniej szkole muzycznej, gdzie uczy gry na fortepianie. Pracuje tam od ukończenia studiów, aż d o wieku emerytalnego w jakim jest obecnie. Nie musi już, ale chce.
Oprócz tego ma całe mnóstwo różnych innych aktywności towarzyskich, rozwojowych, zarobkowych i pro bono. :)
Wraca do domu późnym wieczorem.
A trzeba tu zaznaczyć iż jest to jedna z najbardziej introwertycznych osób jakie znam, prawdopodobnie z typu INFP.
I zawsze taka była. Wiem to na pewno, bo mieszkaliśmy i wychowywaliśmy się razem. Jest tylko kilka lat starsza ode mnie.

I Kolejny przykład moja sąsiadka przedszkolanka z ponad 30 letnim stażem.
Ją dzieci zupełnie nie męczą, a wiadomo jakie w przedszkolu jest natężenie hałasu. Ja bym miał dosyć po godzinie. :(
Też lubię dzieci i zdarzało mi się opiekować nawet przez cały dzień, ale jednym, a do takiej gromady trzeba mieć predyspozycje.
Ona też jest introwertyczką prawdopodobnie z mojego typu ISFJ. Mieszka sama. Ma wiele koleżanek z którymi się spotyka. Terminarz ma wypełniony na wiele dni naprzód. ;)

I jeszcze dwie w osoby w średnim wieku pracujące w banku w trybie hybrydowym. Spokojna praca, na podrzędnym stanowisku bez żadnych ambicji na więcej, bo wolą inwestować swój czas w życie osobiste, a nie prace. :)
Psycholodzy też nieźle zarabiają. Psychiatrzy również. Obydwu przedstawicieli tych zawodów mam w rodzinie, więc co nieco wiem na ten temat. Co prawda tyle ile przyjmiesz pacjentów tyle do domu przyniesiesz.
Właśnie tak jest i wielu brakuje w tym umiaru. Zaleczenia ogólne są takie, że psycholog by zachować dobrą kondycję nie powinien pracować więcej niż sześć 50 minutowych sesji dziennie. Po każdej minimum 10 minut przerwy.
W praktyce jednak trudno odmówić zgłaszającym się pacjentom i może mniej tu nawet o zarobek chodzi, a o chęć pomocy. :)

Raczej do tego zawodu kiedyś nie szło się dla kasy bo jej nie było.
Teraz jeśli chodzi o prywatne 4-5 letnie szkoły dla certyfikowanych terapeutów, to według ich wewnętrznych badań dominującą motywacją studentów są wysokie zarobki w tym zawodzie.
Takie podejście bardzo mi się nie podoba. Nie chciałbym być pacjentem kogoś takiego, kto zainwestował w szkołę, żeby mu się potem zwróciło. :slabo:
A tu się nie da po prostu ciągnąć na maksymalnych obrotach wszystkich aspektów życia.
Jasne i właśnie głównie o to mi chodziło. :)
Tu jest taka sprzeczność, albo oddaje się czas i energię w życie emocjonalno relacyjne albo w pracę. Trzeba się zdecydować.
Są tacy co próbują lawirować między jednym, a drugim ale zazwyczaj średnio im to wychodzi i często gęsto kończy się porażką na wszystkich frontach. :(
Mam tu na myśli młode osoby, bo potem to już inna bajka.



@Drim
Być może mężczyźni również zostają menadżerami ze względu na towarzyszący temu zawodowi stereotyp bycia w centrum uwagi, a co za tym idzie potencjalnej możliwości nawiązania wielu znajomości, wielu randek, z wieloma kobietami,
Jak najbardziej też takich znałem i niby im się to udało, ale jednak nie do końca. ;)
Zanim nie objęli kierowniczych stanowisk, nie mieli powodzenia wśród kobiet, choć się starali. Z drugiej strony widzieli, że ich szefowie mają i to duże. Zatem postanowili pójść w ich ślady. I faktycznie, gdy doszli do posadek i pieniędzy z nimi związanych, nagle stawali się atrakcyjni. ;)

Tylko pytanie dla kogo?
Dla różych naciągar i alimenciar.
Plan był taki. Usidlić faceta, na tyle by zrobił takiej dziecko. Potem wymusić małżeństwo jeszcze przed urodzeniem, rzecz jasna.
Dalej rozwieść się, ale z jego winy i wpłynąć na sąd by opieka nad dzieckiem została przyznana matce.
Wtedy taka alimenciara mogła sobie spokojnie żyć z wysokich alimentów, aż do momentu, skończenia przez potomka nauki na studiach.
Ale to jeszcze nie koniec.
Dalej załatwiała sobie na lewo całkowitą niezdolność do pracy i znaczny stopień niepełnosprawności i były mąż musiał utrzymywać ją do końca życia w kwocie zasądzonej przez wymiar sprawiedliwości.
To nadal tak działa. Zanim mężczyzn, którym nawet z emerytury ściągają pieniądze na rzecz byłych żon. :(

A one były bardzo sprytne. Znały się świetnie na psychice mężczyzn, bo miały ich wcześniej setki. Szukały takich mało doświadczonych, zajętych głównie nauką i pracą. Były ładne, atrakcyjne, umiały świetnie uwodzić. Często były pierwszą kobietą w życiu młodego menadżera, czy profesora.
Oni zupełnie nie potrafili się przed tymi dziewczynami obronić. Zawracały im w głowie jak chciały, a gdy prawda wychodziła na jaw przeżywali osobisty dramat. :(
Tu piszę o latach 90tych ale teraz też takie są, tylko nie nazywają się alimenciary i działają bardziej delikatnie, ale cel jest ten sam, naciągnąć bogatego mało doświadczonego faceta.
Studenciak to planuje zdać egzamin, pójść na imprezkę, zatrudnić się gdzieś na pół etatu, a nie skupić się na karierze.
Różnie bywa. U nas było może jakieś 20% tak na oko, co już w liceum planowali karierę. Zarówno kobiet jak i mężczyzn bez różnicy. A im bliżej końca studiów, tym było ich więcej.
Na studiach środowisko przyszłych menadżerów miałem okazję poznać całkiem dobrze. Nic ciekawego, sami karierowicze prawie. :(

Wiele osób już pracowało w swoich przyszłych firmach na pół etatu lub nawet na cały od czwartego roku, a o jakimś życiu uczuciowym to nawet nie myśleli. Tylko praca i nauka na dziennych studiach, no cóż zdolni byli, że dawali radę połączyć.
I tu wcale nie chodziło o dorobienie, ale właśnie o szybkie robienie kariery. Chcieli być pierwsi w tym wyścigu.
Mieli bogatych rodziców, nie musieli się przemęczać, kasy im nie brakowało.
To zresztą była bardzo dobra strategia, bo po skończeniu studiów i zaangażowaniu się na całość, większość z nich bardzo szybko zostawała menadżerami niższego szczebla. A potem szli coraz wyżej i wyżej. :)
No ale z drugiej strony. Osoba analizująca i przedstawiająca nam wyniki badania jest ustosunkowana antykapitalistycznie, więc stronniczo
Akurat wyniki tego badania to bardziej by się podobały prawicy w moim odczuciu. Mogliby to zinterpretować w ten sposób, że biedne kobiety, którym nie udało znaleźć męża i mieć dzieci i tym samym być bardzo szczęśliwą, rzuciły się w wir robienia kariery, by zapomnieć o swoim nieszczęściu. ;)


@intbrun
Znam całkiem sporo managerów i managerek, które mają normalne rodziny, dzieci i niespecjalnie gryzie się to z zarabianiem pieniędzy.
Owszem jest to możliwe, ale to badanie nie dotyczyło managementu w ogólności. Tylko samotnych kobiet pomiędzy 30, a 40 rokiem życia. Dedykowanych singielek, które zdecydowały się świadomie już w czasie studiów na taki, a nie inny styl życia.

Ja też obecnie znam taką dziewczynę. Właśnie skończyła studia, dwa fakultety plus jeszcze jakieś podyplomowe. Wszystko na Politechnice Warszawskiej.
Ma teraz 29 lat i zaczyna pierwszą pracę i też marzy jej się zostanie panią manager i zrobienie dużej kariery.
Nigdy nie miała chłopaka i nie chce go mięć. Nie czuje się do tego zdolna i nie pociągają ją takie relacje. :(
Cierpi na lekkie ADHD i ma bardzo płytką emocjonalność. Niezdolność do nawiązywania głębszych relacji.
Ma za to bardzo dużo znajomych w Polsce i za granicą i jest bardzo lubiana. Do tego solidna i obowiązkowa, pracowita z wysokim IQ.
Jeśli jej ADHD nie przeszkodzi to pewnie jej się powiedzie. Zresztą ona wszystko realizuje, co sobie zamierzy. Pochodzi z małej wioski. :)
Myślę, że właśnie tego typu osób to badanie mogło dotyczyć. :)

Re: Po co żyć?

: 30 sie 2024, 20:23
autor: Drimlajner
Rafael pisze: 30 sie 2024, 17:29 Jak najbardziej też takich znałem i niby im się to udało, ale jednak nie do końca.
Zanim nie objęli kierowniczych stanowisk, nie mieli powodzenia wśród kobiet, choć się starali. Z drugiej strony widzieli, że ich szefowie mają i to duże. Zatem postanowili pójść w ich ślady. I faktycznie, gdy doszli do posadek i pieniędzy z nimi związanych, nagle stawali się atrakcyjni.

Tylko pytanie dla kogo?
Dla różych naciągar i alimenciar.
Plan był taki. Usidlić faceta, na tyle by zrobił takiej dziecko. Potem wymusić małżeństwo jeszcze przed urodzeniem, rzecz jasna.
Dalej rozwieść się, ale z jego winy i wpłynąć na sąd by opieka nad dzieckiem została przyznana matce.
Wtedy taka alimenciara mogła sobie spokojnie żyć z wysokich alimentów, aż do momentu, skończenia przez potomka nauki na studiach.
Ale to jeszcze nie koniec.
Dalej załatwiała sobie na lewo całkowitą niezdolność do pracy i znaczny stopień niepełnosprawności i były mąż musiał utrzymywać ją do końca życia w kwocie zasądzonej przez wymiar sprawiedliwości.
To nadal tak działa. Zanim mężczyzn, którym nawet z emerytury ściągają pieniądze na rzecz byłych żon.

A one były bardzo sprytne. Znały się świetnie na psychice mężczyzn, bo miały ich wcześniej setki. Szukały takich mało doświadczonych, zajętych głównie nauką i pracą. Były ładne, atrakcyjne, umiały świetnie uwodzić. Często były pierwszą kobietą w życiu młodego menadżera, czy profesora.
Oni zupełnie nie potrafili się przed tymi dziewczynami obronić. Zawracały im w głowie jak chciały, a gdy prawda wychodziła na jaw przeżywali osobisty dramat.
Tu piszę o latach 90tych ale teraz też takie są, tylko nie nazywają się alimenciary i działają bardziej delikatnie, ale cel jest ten sam, naciągnąć bogatego mało doświadczonego faceta.
Myślę, że każdy, niezależnie czy menedżer, czy menadżerka, wchodząc na rynek matrymonialny powinien ustalić sobie pewne ramy, a może strategię, randkowania i cel który chce osiągnąć. Czy szukamy osób bardziej, mniej, a może w podobnym stopniu co my, doświadczonych erotycznie? Co z majątkiem, co z poziomem intelektualnym, co z aspiracjami na przyszłość itp. itd.

Odnośnie kobiet bardzo doświadczonych (30 lat / 100 partnerów) to tutaj sprawa jest prosta. 30 lat i 100 partnerów to średnio nowy partner co dwa, trzy miesiące i wystarczy rozegrać relację na chłodno, cierpliwie, i ona się znudzi. Pozna sobie kogoś nowego. Silny deficyt atencji, czy coś w tym stylu.

Bociany są zdecydowanie trudniejsze do uniknięcia. Zalecam instalację systemu przeciwlotniczego, i inwestycję w dobry radar.
Rafael pisze: 30 sie 2024, 17:29 Różnie bywa. U nas było może jakieś 20% tak na oko, co już w liceum planowali karierę. Zarówno kobiet jak i mężczyzn bez różnicy. A im bliżej końca studiów, tym było ich więcej.
Na studiach środowisko przyszłych menadżerów miałem okazję poznać całkiem dobrze. Nic ciekawego, sami karierowicze prawie.

Wiele osób już pracowało w swoich przyszłych firmach na pół etatu lub nawet na cały od czwartego roku, a o jakimś życiu uczuciowym to nawet nie myśleli. Tylko praca i nauka na dziennych studiach, no cóż zdolni byli, że dawali radę połączyć.
I tu wcale nie chodziło o dorobienie, ale właśnie o szybkie robienie kariery. Chcieli być pierwsi w tym wyścigu.
Mieli bogatych rodziców, nie musieli się przemęczać, kasy im nie brakowało.
To zresztą była bardzo dobra strategia, bo po skończeniu studiów i zaangażowaniu się na całość, większość z nich bardzo szybko zostawała menadżerami niższego szczebla. A potem szli coraz wyżej i wyżej.
Jeśli ktoś w wieku szesnastu, siedemnastu lat ma poukładane wszystkie szczeble i etapy swojego dorosłego nadchodzącego życia, to pozostaje tylko pogratulować intelektu i obeznania w otaczającym nas świecie.
Rafael pisze: 30 sie 2024, 17:29 Akurat wyniki tego badania to bardziej by się podobały prawicy w moim odczuciu. Mogliby to zinterpretować w ten sposób, że biedne kobiety, którym nie udało znaleźć męża i mieć dzieci i tym samym być bardzo szczęśliwą, rzuciły się w wir robienia kariery, by zapomnieć o swoim nieszczęściu.
No tak, bo kapitalizm stawia na pierwszym miejscu rodzinę, podstawową jednostkę społeczeństwa, potem pracę na własne nazwisko i ewentualnie związek wyznaniowy, ale związek wyznaniowy to nie zawsze. Rezygnując z założenia własnej rodziny, a nie angażując się w tą bliższą i dalszą, ryzykujemy, że cały wypracowany przez nas majątek pójdzie spadkiem na państwo i zostanie sprzeniewierzony, i zdefraudowany przez urzędników.

Re: Po co żyć?

: 31 sie 2024, 17:54
autor: Rafael
@Drim
Myślę, że każdy, niezależnie czy menedżer, czy menadżerka, wchodząc na rynek matrymonialny powinien ustalić sobie pewne ramy, a może strategię, randkowania i cel który chce osiągnąć. Czy szukamy osób bardziej, mniej, a może w podobnym stopniu co my, doświadczonych erotycznie? Co z majątkiem, co z poziomem intelektualnym, co z aspiracjami na przyszłość itp. itd.
Oczywiście ma to sens co piszesz, ale jednak z psychiatrycznego punktu widzenia zakochanie to rodzaj psychozy. I człowiek w tym stanie traci zdolność racjonalnego myślenia. :(

Jedna z moich koleżanek zakochała się w taki właśnie sposób w wieku 40 lat, a była to osoba, która przez 15 lat pracowała w szpitalu psychiatrycznym, jako psycholog diagnosta. Przy zdrowych zmysłach nie miała by żadnych problemów z diagnozą kandydata na potencjalnego męża.
Wzięli po kilku miesiącach znajomości ślub, a po pół roku się rozwiodła ze względu na przemoc domową. :(

A to była i jest zupełnie normalna, przyziemna, bogata i świetnie radząca sobie w życiu dziewczyna.
Do tego bardzo mało kochliwa. Znam ją jeszcze ze studiów i nigdy nie widziałem jej zakochanej. O ile mi wiadomo, to była jej pierwsza miłość. Przedtem miała kilku chłopaków, ale to raczej tylko takie przyjacielskie relacje, z niewielkim zaangażowaniem emocjonalnym z jej strony. :)

Jak ktoś po raz pierwszy zakochuje się po 30tce, to jest to bardzo trudne doświadczenie i taka osoba jest narażona na różnego rodzaju niebezpieczeństwa. Nie bardzo umie się posługiwać takimi uczuciami. Przerastają jej możliwości kontroli.

A dla mnie pomijając wiedzę psychologiczną na ten temat, tak czysto subiektywnie, to trudno mi się w taką sytuację wczuć. :)
Ja byłem zakochany :serce: od 5 roku życia do 30 praktycznie bez przerwy i nigdy mnie te uczucia do żadnych głupich decyzji nie doprowadziły. Uodporniłem się na damskie wdzięki już od maluszka na tyle, że nie zaburzały moich funkcji poznawczych. ;)
"Odnośnie kobiet bardzo doświadczonych (30 lat / 100 partnerów) to tutaj sprawa jest prosta. 30 lat i 100 partnerów to średnio nowy partner co dwa, trzy miesiące i wystarczy rozegrać relację na chłodno, cierpliwie, i ona się znudzi. Pozna sobie kogoś nowego. Silny deficyt atencji, czy coś w tym stylu."
Tak, one zmieniały jeszcze częściej. Raczej dłużej niż miesiąc to z żadnym nie były, ale to dotyczyło chłopaków, którzy im się podobali. Były atrakcyjne to mogły sobie wybierać dowolnie często. Wystarczyło pójść na dyskotekę lub jakąś imprezę. :)

Ale to były czasy szalonej młodości. Pod koniec studiów postanowiły się ustatkować i szukały starszych facetów na stanowiskach z dużymi pieniędzmi lub przynajmniej z szansą na zarobienie ich w przyszłości.
A te dziewczyny, które dużo balują szybko się starzeją zatem wyglądały na tyle samo, co mężczyźni prowadzący naukowy i zdrowy tryb życia, 5-8 lat starsi.
A co do długości to potrafiły i przez 2-3 lata zdobywać zaufanie zarówno jego jak i rodziców, szczególnie czujnej mamy.
Usidlały chłopaka zarówno rodzinnie jak i towarzysko. Po pewnym czasie pojawiała się ciąża i związek trzeba było zalegalizować. ;)
"Bociany są zdecydowanie trudniejsze do uniknięcia. Zalecam instalację systemu przeciwlotniczego, i inwestycję w dobry radar."
He, he. :) No niestety tak to bywa.
"Jeśli ktoś w wieku szesnastu, siedemnastu lat ma poukładane wszystkie szczeble i etapy swojego dorosłego nadchodzącego życia, to pozostaje tylko pogratulować intelektu i obeznania w otaczającym nas świecie."
To jeszcze ci opowiem jak było w mojej podstawówce. :)

Miałem w klasie czterech kolegów, którzy odkąd ich pamiętam fascynowali się naprawami samochodów. Na jednym z parkingów była taka stara Warszawa należąca de facto do jednego z ich starszych kolegów. Generalnie była cały czas zepsuta, ale czasem po kilku miesiącach codziennej pracy udawało im się ją uruchomić i zrobić kilka rundek po parkingu. Szybko się z powrotem psuła i proces się powtarzał.
Oni mieli wokół niej taki kilkunastoosobowy nieformalny klubik mechaników samochodowych i właśnie o takim zawodzie marzyli.
Jednak to nie było takie proste, bo do zawodówki samochodowej było dużo chętnych i trzeba było się dobrze uczyć, bo tam obowiązywał konkurs świadectw. Jednak czterem się udało i ich marzenia się spełniły. :)

Jeśli chodzi o dziewczynki, z tego co pamiętam już w siódmej klasy dwie wybrały swoje kariery. Jedna została pielęgniarką, druga przedszkolanką. :)

Ale najlepszy był profesor z sąsiedniej klasy, tak go przezywali odkąd pamiętam, ponieważ nic innego nie robił tylko się uczył. :swiety:
Jego mama była profesorką chemii. On też od dziecka o tym marzył tylko jeszcze nie wiedział jaką dziedzinę wybierze, bo interesowało go wiele. Gdy był w siódmej klasie mama kupiła mu pierwszy komputer i wtedy już zdecydował, że będzie profesorem informatyki. Wtedy to było niemożliwe, bo ne było jeszcze takiego wydziału.

Dobrze go znałem, bo było moim partnerem do brydża pod koniec podstawówki i w liceum.
Wybrał takie najlepsze z Warszawie z dobrą pracownią komputerową. Zanim je skończył powstał na
Politechnice wydział informatyki i tam udało mu się dostać. :)
Pamiętam podwoziłem go na ósmą na uczelnie samochodem. Mój wydział był obok jego. A wracał tak gdzieś koło 21.
Szybko wszedł w koleżeńskie relacje z profesorami. Jeszcze nie uzyskał tytułu magistra, a już miał zajęcia z młodszymi studentami. Pracę magisterską napisał, że sztucznej inteligencji, co okazała się z dzisiejszej perspektywy strzałem w dziesiątkę. Choć z punktu widzenia współczesnych to była jakaś egzotyka bez szans na znalezienie zatrudnienia.
Ale on patrzył daleko do przodu. Oczywiście został na uczelni, robił kolejne tytuły naukowe. I dość szybko został wymarzonym profesorem. :ok:
Pracuje w tym do dziś ze specjalizacją w sztucznej inteligencji rzecz jasna. :)

Mógłbym jeszcze kilka podobnych przykładów przytoczyć, choćby ciocię pianistkę, kilku lekarzy, profesora fizyki.
Takich ludzi w moim otoczeniu była spora gromadka, choć oczywiście w mniejszości.
Większość była taka jak ja. Szliśmy do liceum, z braku innych pomysłów. :facepalm:
"No tak, bo kapitalizm stawia na pierwszym miejscu rodzinę, podstawową jednostkę społeczeństwa, potem pracę na własne nazwisko i ewentualnie związek wyznaniowy, ale związek wyznaniowy to nie zawsze. Rezygnując z założenia własnej rodziny, a nie angażując się w tą bliższą i dalszą, ryzykujemy, że cały wypracowany przez nas majątek pójdzie spadkiem na państwo i zostanie sprzeniewierzony, i zdefraudowany przez urzędników."
Można zapisać na jakąś fundację, tak jak ja zapewne zrobię, gdy już wszyscy z bliższej rodziny umrą.
Ja jestem najmłodszy zatem statystycznie mogę żyć najdłużej. U nas nikt nie chciał mieć dzieci.
Ostatni zamknę wszystkie drzwi. ;)

Re: Po co żyć?

: 31 sie 2024, 19:15
autor: Drimlajner
Rafael pisze: 31 sie 2024, 17:54 Oczywiście ma to sens co piszesz, ale jednak z psychiatrycznego punktu widzenia zakochanie to rodzaj psychozy. I człowiek w tym stanie traci zdolność racjonalnego myślenia.

Jedna z moich koleżanek zakochała się w taki właśnie sposób w wieku 40 lat, a była to osoba, która przez 15 lat pracowała w szpitalu psychiatrycznym, jako psycholog diagnosta. Przy zdrowych zmysłach nie miała by żadnych problemów z diagnozą kandydata na potencjalnego męża.
Wzięli po kilku miesiącach znajomości ślub, a po pół roku się rozwiodła ze względu na przemoc domową.

A to była i jest zupełnie normalna, przyziemna, bogata i świetnie radząca sobie w życiu dziewczyna.
Do tego bardzo mało kochliwa. Znam ją jeszcze ze studiów i nigdy nie widziałem jej zakochanej. O ile mi wiadomo, to była jej pierwsza miłość. Przedtem miała kilku chłopaków, ale to raczej tylko takie przyjacielskie relacje, z niewielkim zaangażowaniem emocjonalnym z jej strony.

Jak ktoś po raz pierwszy zakochuje się po 30tce, to jest to bardzo trudne doświadczenie i taka osoba jest narażona na różnego rodzaju niebezpieczeństwa. Nie bardzo umie się posługiwać takimi uczuciami. Przerastają jej możliwości kontroli.

A dla mnie pomijając wiedzę psychologiczną na ten temat, tak czysto subiektywnie, to trudno mi się w taką sytuację wczuć.
Ja byłem zakochany od 5 roku życia do 30 praktycznie bez przerwy i nigdy mnie te uczucia do żadnych głupich decyzji nie doprowadziły. Uodporniłem się na damskie wdzięki już od maluszka na tyle, że nie zaburzały moich funkcji poznawczych.
Nie miała kartki papieru i długopisu, i nie mogła sobie zrobić autoterapii na szybko? Nie mogła pójść na superwizję, czy co wy tam macie? A może wynik wyszedł jej błędny? Ja nie chce się wymądrzać i uczyć psychololo ich roboty, to na szczęście przedmiot wyłącznie okazjonalnego zainteresowania, ale istnieją bardziej racjonalne sposoby spojrzenia na ludzkie życie, i psychologia powinna brać to pod uwagę.

Carpe diem i odserduszkowe zapalenie mózgu, tak, ale również i stoicyzm.
Rafael pisze: 31 sie 2024, 17:54 Tak, one zmieniały jeszcze częściej. Raczej dłużej niż miesiąc to z żadnym nie były, ale to dotyczyło chłopaków, którzy im się podobali. Były atrakcyjne to mogły sobie wybierać dowolnie często. Wystarczyło pójść na dyskotekę lub jakąś imprezę.

Ale to były czasy szalonej młodości. Pod koniec studiów postanowiły się ustatkować i szukały starszych facetów na stanowiskach z dużymi pieniędzmi lub przynajmniej z szansą na zarobienie ich w przyszłości.
A te dziewczyny, które dużo balują szybko się starzeją zatem wyglądały na tyle samo, co mężczyźni prowadzący naukowy i zdrowy tryb życia, 5-8 lat starsi.
A co do długości to potrafiły i przez 2-3 lata zdobywać zaufanie zarówno jego jak i rodziców, szczególnie czujnej mamy.
Usidlały chłopaka zarówno rodzinnie jak i towarzysko. Po pewnym czasie pojawiała się ciąża i związek trzeba było zalegalizować.
Gdyby omawiana dziewczyna przez 2-3 lata skupiała się na zdobywaniu zaufania mężczyzny i rodziny mężczyzny to w wieku 30 lat tych chłopaków miałaby najwyżej 10, a nie 100. Nie wiem, tutaj omawiamy chyba jakiś szczególny przypadek, ale nie ważne. Chłopak, jak rozumiem, jest teraz szczęśliwym ojcem, prawda?
Rafael pisze: 31 sie 2024, 17:54 Można zapisać na jakąś fundację, tak jak ja zapewne zrobię, gdy już wszyscy z bliższej rodziny umrą.
Ja jestem najmłodszy zatem statystycznie mogę żyć najdłużej. U nas nikt nie chciał mieć dzieci.
Ostatni zamknę wszystkie drzwi.
Państwo z automatu unieważni taki testament, jeśli rozdawać majątek to metodą darowizny u schyłku swojego życia.

Re: Po co żyć?

: 01 wrz 2024, 11:06
autor: tonerek
@Rafael

Wiadomo że są osoby którym trzeba udzielić pomocy - tacy ludzie wyrywają psychiatrów nawet w czasie zasłużonych urlopów. Natomiast problem udzielania pomocy jest skomplikowany - oddziały dziennie bywa że wypełniają ludzie, którzy tam zalegają latami i mówią to co chcą lekarze żeby dostać rentę. Zamiast iść do jakiejkolwiek pracy. Z kolei ścieżka do tego żeby zostać certyfikowanym terapeutą to z tego co wiem konieczność ukończenia studiów + ileśtam lat np. certyfikowania się w terapii przykładowo poznawczo-behawioralnej. To jest inwestycja, nakład czasu i pracy który jak ludzie uważają powinien się po prostu zwrócić. Czasy doktorów Judymów minęły i ponieważ społeczeństwo od komuny się znacząco wzbogaciło - dlaczego na tym nie mają skorzystać psychoterapeuci? Jest też dość popularne że pracuje się częściowo na nfz np. na oddziale dziennym i potem prywatnie.
Poza tym jest dziecko do odchowania, kredyt do spłacenia itd. Kapitalizm i tyle. Najlepiej moim zdaniem wychodzi łączenie zainteresowania określoną dziedziną z zarabianiem pienieðzy.

Re: Po co żyć?

: 01 wrz 2024, 17:26
autor: Rafael
@Drim
Nie mogła pójść na superwizję, czy co wy tam macie?
Owszem ma superwizora od lat tego samego.
Ale ona jest bardzo introwertyczna, znając ją, okres narzeczeństwa to była samotność we dwoje. :(
Nie przypuszczam żeby chodziła po wszystkich swoich znajomych po to by pochwalić się przyszłym małżonkiem.
Tak robią ekstrawertyczki, znam ten ból z autopsji. To było dla mnie ciężkie doświadczenie, zdawanie egzaminu przed kolejnymi koleżankami, a na końcu rodziną. :oops:

Prawdopodobnie jej narzeczony, też nie lubił takich prezentacji i chciała mu oszczędzić przykrości. Ona jest bardzo empatyczna, wyczuwa takie niechęci natychmiast i dostosowuje się. Bardzo fajna pod tym względem. :)
I wieloma innymi. Prawie ideał. Miała i pewnie ma nadal ma duże powodzenie. Wygląda super młodo, a im starsza tym lepiej.Super się ubiera. :ok:

Ale problem taki, że bardzo trudno jest jej się zakochać, a bez tego to nie chce się związać bliżej z nikim.
A tu nagle po tylu latach czekania i próbowania udało się wreszcie. To była w siódmym niebie i nie przyjmowała żadnych racjonalnych argumentów.
Ślub też był cichy, tylko najbliższa rodzina. Bez wesela. Jest abstynentką i nie lubi takich imprez.
Znajomych powiadomiła dopiero po fakcie, gdy była mężatką.
Nie wiem, tutaj omawiamy chyba jakiś szczególny przypadek, ale nie ważne.
A dla mnie to akurat ciekawe zagadnienie i w moim pokoleniu dość powszechne.
Warto spojrzeć na to historycznie.
Jak sam dobrze wiesz przez całe wieki wszystkie małżeństwa zarówno w pałacu, dworze, mieszkaniu, czy chałupie były aranżowane przez rodziców, czy opiekunów według klucza majątkowego, cechowego, stanowego, zawodowego.
Tak było jeszcze w pokoleniu moich pradziadków. Jeśli spojrzeć na piekarską linię mojej rodziny to było tak, że jeśli ojciec panny był czeladnikiem piekarskim i to ojciec pana młodego musiał takim być. Gdy był mistrzem, po stronie potencjalnego kandydata musiało być tak samo. :)

Sytuacja zmieniła się w okresie międzywojennym. Dziadkowie dobierali się już sami, ale nadal stan majątkowy i dawne pochodzenie stanowe decydowały. W moim przypadku to wszystko było warszawskie mieszczaństwo, zatem różnic stanowych nie było między nimi żadnych. :)
Kluczem był majątek. Kawaler patrzył na posag, a panna na dochód roczny kawalara, ewentualnie jego potencjał na przyszłość w tym temacie. W realnym życiu nie było miejsca na mezalianse. Te zdarzały się tylko na stronach powieści romantycznych. ;)
Różnice światopoglądowe, religijne, czy narodowe były drugorzędne. Dlatego jam mam pochodzenie z co najmniej pięciu narodów i trzech religii. :)

Po ostatniej wojnie zmiany stały się jeszcze bardziej radykalnie. Nowe władze głosiły równość wszystkich i faktycznie pod względem zarobków, tych oficjalnych niby tak było. ;)
Ale niektórzy ludzie kręcili lody na lewo i stąd jednak zdarzali się również ci nieco bardziej bogaci. :o
Z drugiej strony dzięki propagandzie komunistycznej znikło tabu majątkowe i stanowe. W świadomości społeczeństwa utrwaliło się przekonanie, że każdy może się żenić z każdą. :?
Pojawiły się romantyczne wizje miłości z amerykańskich filmów, na których bogaty mężczyzna poślubiał biedną kobietę i żyli długo i szczęśliwie. ;)

Na tym tle wyrósł dość powszechny gatunek różnego rodzaju naciągar polujących na bogatych facetów. :slabo:
Gdy przyszedł kapitalizm różnice majątkowe znacznie się powiększyły, zatem naciągary w latach 90tych już mogły dużo zyskać. Gra była warta świeczki.
Gdyby omawiana dziewczyna przez 2-3 lata skupiała się na zdobywaniu zaufania mężczyzny i rodziny mężczyzny to w wieku 30 lat tych chłopaków miałaby najwyżej 10, a nie 100.
Rachunek jest taki. :)

Kariera alimenciary zaczynała się w klasie 6 (12lat) od utraty dziewictwa ze starszym chłopakiem z klasy ósmej lub zawodówki. Większość dziewczyn w mojej klasie tak miało. Taka była moda. Moje pokolenie miało dużo wyższą aktywność seksualną niż to jest obecnie. Liczyła się dobra zabawa i przyjemność, prawie zawsze bez alkoholu. Nikt nie myślał o konsekwencjach.
U nas w podstawówce raczej nie było stałych związków, a jeśli już to otwarte.
Były 3 roczniki w zasięgu takiej dziewczyny. Klasy 6,7,8 po trzydzieści osób każda. W każdym roczniku 3 klasy.
Suma=3roczniki x (3klasy x 15 chłopaków) = 135
A one miały ambicję uwieść każdego starszego i rówieśnika w całej szkole. Taka rywalizacja. ;)
Ja też tak robiłem, ale w starszakach w przedszkolu. Potem już z zaliczenia na zawody wyrosłem. :swiety:

Młodsi raczej się nie liczyli, choć i tu zdarzały się wyjątki. Jeśli był jakiś urodziwy chłopak w niższej klasie to też go uwodziły.
Do tego należy doliczyć znajomości z poza szkoły, głównie z dużych dyskotek, na które w 7 i 8 klasie co tydzień chodziły.
Jestem przekonany, że zanim skończyły podstawówkę, te gorsze miały na koncie co najmniej 200 chłopaków, te lepsze nawet więcej. :)
Co do moich sumarycznych osiągnięć na koniec szkoły to myślę, że były podobne, jednak ja zacząłem wcześniej i było to bardziej rozciągnięte w czasie, mniej intensywne.
Zatem byliśmy z tej samej gliny ulepieni.

W liceum już się nieco uspokoiły, bo trzeba się było uczyć. No ale były wakacje. W czasie roku szkolnego też chodziły na dyskoteki i imprezy. A gdy bibka trwała kilka godzin to na ogół starały się pofiglować w ustronnym pokoiku z każdym, który im wpadł w oko. Zatem można przez cztery lata dodać kolejnych 200.

Przez pierwsze trzy lata studiów było podobnie zatem można spokojnie doliczyć jeszcze kolejną setkę.
Z całego życia wychodzi 500, ale przecież to tylko dane szacunkowe. ;)

Części z tych chłopaków dawały za darmo, ale od innych chciały prezentów, według własnego widzimisię.
Potrzebowały ładnych ciuchów i innych bajerów, szukały frajerów z pełnym portfelem. A im były starsze tym chciały więcej.

Ale około czwartego roku strategia się zmieniała. Tamto poprzednie to był trening, a teraz zaczynała się właściwa rozgrywka o dużo większą stawkę.
Złapanie jednego nieco starszego faceta z dużymi pieniędzmi. A o takich nie było łatwo. I tu już było działanie powolne i delikatne, na paluszkach, żeby nie spłoszyć ptaszka. Z wykorzystaniem doświadczenia zdobytego na 500 poprzednich.
Dla nich to było dość łatwe jeśli się spodobały z wyglądu to mogły mieć pewność, że dopną celu. Żadnych innych facetów już nie potrzebowały... na razie. Co dalej to już pisałem.
Państwo z automatu unieważni taki testament, jeśli rozdawać majątek to metodą darowizny u schyłku swojego życia.
A jest taki przepis?
Ja nic o tym nie wiem.
U nas w bloku kilka osób zapisało na parafie swoje mieszkania w zamian za dożywotnią opiekę, ale być może to była jakaś inna umowa.



@tonerek
"Z kolei ścieżka do tego żeby zostać certyfikowanym terapeutą to z tego co wiem konieczność ukończenia studiów + ileśtam lat np. certyfikowania się w terapii przykładowo poznawczo-behawioralnej. To jest inwestycja, nakład czasu i pracy który jak ludzie uważają powinien się po prostu zwrócić. Czasy doktorów Judymów minęły i ponieważ społeczeństwo od komuny się znacząco wzbogaciło - dlaczego na tym nie mają skorzystać psychoterapeuci? "
Co do faktów, to ze wszystkim się zgadzam, ale mnie bardziej chodziło o wewnętrzne nastawienie. :)
Jeśli dla kogoś psychoterapia to tylko sposób na zarabianie pieniędzy to nie jest dobrze. :slabo:
Pierwszą motywacją powinna być pomoc innym, a pieniądze to przy okazji.
Te znane szkoły, które mają szanse na uznanie za oficjalne są bardzo drogie. Ludzie biorą na naukę kredyty, a później równolegle spłacają pracując w prywatnej przychodni, jako tak zwany terapeuta w trakcie certyfikacji.
Jest też dość popularne że pracuje się częściowo na nfz np. na oddziale dziennym i potem prywatnie.
Tak kiedyś było i nadal jest w przypadku starszych osób, ale raczej psychiatrów niż psychoterapeutów, bo psychiatrzy mieli darmowe studia państwowe. :)
Psychoterapeuci, gdy są młodzi nie mogą pracować w NFZ, bo muszą zarabiać przez co najmniej 5 lat na szkołę w której się uczą.
W NFZ zbyt mało płacą, by wystarczyło.

Ale jest jeszcze inna możliwa ścieżka. Ktoś po skończeniu państwowej psychologii może zatrudnić się w NFZ na stanowisku konsultanta, diagnosty itd. Ale psychoterapeutą być nie może, bo nie ma wiedzy i uprawnień.
Jak kobieta ma bogatego męża, który sfinansuje jej szkołę psychoterapeutyczną, to może studiować równolegle z pracą.
Ale sama na nią w NFZ nie zarobi. :(
oddziały dziennie bywa że wypełniają ludzie, którzy tam zalegają latami i mówią to co chcą lekarze żeby dostać rentę. Zamiast iść do jakiejkolwiek pracy.
Jakby poszli do jakiejkolwiek pracy to szybko by wrócili na oddział, ale nie dzienny tylko zamknięty, bo psychoza by się aktywowała od stresu. :(
Testowali zapewne nie raz. To że jakoś funkcjonują właśnie wynika z tego że na siebie uważają i zachowują higienę psychiczną. :)
Nie dla wszystkich każda praca jest lekarstwem.
Dla takich osób jeśli już, to wskazana jest praca w warunkach chronionych.
Tu niestety są durne przepisy, bo w zakładach pracy chronionej mogą pracować tylko osoby z orzeczeniem znacznej niepełnosprawności.
A psychicznie chorym dają umiarkowane. Gdyby komuś dali znaczne to już by się do żadnej pracy na pewno nie nadawał.
Byłby w chronicznej psychozie, bez kontaktu z otoczeniem. Tacy też są, ale nie na oddziałach dziennych, tylko w specjalnych DPS pod ciągłym nadzorem.

Re: Po co żyć?

: 01 wrz 2024, 20:36
autor: Drimlajner
Rafael pisze: 01 wrz 2024, 17:26 Owszem ma superwizora od lat tego samego.
Ale ona jest bardzo introwertyczna, znając ją, okres narzeczeństwa to była samotność we dwoje.
Nie przypuszczam żeby chodziła po wszystkich swoich znajomych po to by pochwalić się przyszłym małżonkiem.
Tak robią ekstrawertyczki, znam ten ból z autopsji. To było dla mnie ciężkie doświadczenie, zdawanie egzaminu przed kolejnymi koleżankami, a na końcu rodziną.

Prawdopodobnie jej narzeczony, też nie lubił takich prezentacji i chciała mu oszczędzić przykrości. Ona jest bardzo empatyczna, wyczuwa takie niechęci natychmiast i dostosowuje się. Bardzo fajna pod tym względem.
I wieloma innymi. Prawie ideał. Miała i pewnie ma nadal ma duże powodzenie. Wygląda super młodo, a im starsza tym lepiej.Super się ubiera.

Ale problem taki, że bardzo trudno jest jej się zakochać, a bez tego to nie chce się związać bliżej z nikim.
A tu nagle po tylu latach czekania i próbowania udało się wreszcie. To była w siódmym niebie i nie przyjmowała żadnych racjonalnych argumentów.
Ślub też był cichy, tylko najbliższa rodzina. Bez wesela. Jest abstynentką i nie lubi takich imprez.
Znajomych powiadomiła dopiero po fakcie, gdy była mężatką.
Czyli cała psychologiczna wiedza o modelach zachowań w okresie narzeczeństwa zeszła na dalszy plan, i postanowiła pokierować się emocjami, względnie nawykami. Nie jest to mądry ruch, ale nikt nie zabroni psychologom popełniać błędów.
Rafael pisze: 01 wrz 2024, 17:26 A dla mnie to akurat ciekawe zagadnienie i w moim pokoleniu dość powszechne.
Warto spojrzeć na to historycznie.
Jak sam dobrze wiesz przez całe wieki wszystkie małżeństwa zarówno w pałacu, dworze, mieszkaniu, czy chałupie były aranżowane przez rodziców, czy opiekunów według klucza majątkowego, cechowego, stanowego, zawodowego.
Tak było jeszcze w pokoleniu moich pradziadków. Jeśli spojrzeć na piekarską linię mojej rodziny to było tak, że jeśli ojciec panny był czeladnikiem piekarskim i to ojciec pana młodego musiał takim być. Gdy był mistrzem, po stronie potencjalnego kandydata musiało być tak samo.

Sytuacja zmieniła się w okresie międzywojennym. Dziadkowie dobierali się już sami, ale nadal stan majątkowy i dawne pochodzenie stanowe decydowały. W moim przypadku to wszystko było warszawskie mieszczaństwo, zatem różnic stanowych nie było między nimi żadnych.
Kluczem był majątek. Kawaler patrzył na posag, a panna na dochód roczny kawalara, ewentualnie jego potencjał na przyszłość w tym temacie. W realnym życiu nie było miejsca na mezalianse. Te zdarzały się tylko na stronach powieści romantycznych.
Różnice światopoglądowe, religijne, czy narodowe były drugorzędne. Dlatego jam mam pochodzenie z co najmniej pięciu narodów i trzech religii.

Po ostatniej wojnie zmiany stały się jeszcze bardziej radykalnie. Nowe władze głosiły równość wszystkich i faktycznie pod względem zarobków, tych oficjalnych niby tak było.
Ale niektórzy ludzie kręcili lody na lewo i stąd jednak zdarzali się również ci nieco bardziej bogaci.
Z drugiej strony dzięki propagandzie komunistycznej znikło tabu majątkowe i stanowe. W świadomości społeczeństwa utrwaliło się przekonanie, że każdy może się żenić z każdą.
Pojawiły się romantyczne wizje miłości z amerykańskich filmów, na których bogaty mężczyzna poślubiał biedną kobietę i żyli długo i szczęśliwie.

Na tym tle wyrósł dość powszechny gatunek różnego rodzaju naciągar polujących na bogatych facetów.
Gdy przyszedł kapitalizm różnice majątkowe znacznie się powiększyły, zatem naciągary w latach 90tych już mogły dużo zyskać. Gra była warta świeczki.
Owszem, to jest ciekawe zagadnienie. Małżeństwo, ostatecznie, powstało gdzieś w starożytności i poprzedza nawet samo chrześcijaństwo, być może stanowiąc tym samym prawdziwy fundament naszego społeczeństwa. Bezmyślne z pewnością to nie jest. Odnośnie zmian kulturowych i wycinka o mniejszej aktywności seksualnej dzisiejszych ludzi z poniżej, to można spekulować iż na zderegulowanym rynku matrymonialnym spośród wszystkich modeli związków jakie człowiek może sobie tylko wyobrazić wygrywa ten cechujący się położeniem większej uwagi na wstrzemięźliwość.

Chociażby wstrzemięźliwość finansową i w mniejszym stopniu chodzenie na randki, czy tam dyskoteki, co daje większą możliwość akumulacji kapitału, i przekazania kapitału współmałżonkowi, metodą zależną od zastałych czasów.

Dziś takim wyznacznikiem jest mieszkanie, względnie wkład własny na mieszkanie i tutaj panuje względna równość co znaczy, że zarówno dziewczyna z mieszkaniem, jak i chłopak z mieszkaniem, są uznawani za dobrą partię. Komuniści chcą budować mieszkania (czytaj burzyć) więc tutaj znaczenie posiadania nieruchomości będzie tylko rosło.

Jest również wskaźnik liczba osób mieszkająca wciąż z rodzicami po 30 / 1000 mieszkańców, ale nie wiem czy Polska wypada tutaj źle, czy dobrze.
Rafael pisze: 01 wrz 2024, 17:26 Rachunek jest taki.

Kariera alimenciary zaczynała się w klasie 6 (12lat) od utraty dziewictwa ze starszym chłopakiem z klasy ósmej lub zawodówki. Większość dziewczyn w mojej klasie tak miało. Taka była moda. Moje pokolenie miało dużo wyższą aktywność seksualną niż to jest obecnie. Liczyła się dobra zabawa i przyjemność, prawie zawsze bez alkoholu. Nikt nie myślał o konsekwencjach.
U nas w podstawówce raczej nie było stałych związków, a jeśli już to otwarte.
Były 3 roczniki w zasięgu takiej dziewczyny. Klasy 6,7,8 po trzydzieści osób każda. W każdym roczniku 3 klasy.
Suma=3roczniki x (3klasy x 15 chłopaków) = 135
A one miały ambicję uwieść każdego starszego i rówieśnika w całej szkole. Taka rywalizacja.
Ja też tak robiłem, ale w starszakach w przedszkolu. Potem już z zaliczenia na zawody wyrosłem.

Młodsi raczej się nie liczyli, choć i tu zdarzały się wyjątki. Jeśli był jakiś urodziwy chłopak w niższej klasie to też go uwodziły.
Do tego należy doliczyć znajomości z poza szkoły, głównie z dużych dyskotek, na które w 7 i 8 klasie co tydzień chodziły.
Jestem przekonany, że zanim skończyły podstawówkę, te gorsze miały na koncie co najmniej 200 chłopaków, te lepsze nawet więcej.
Co do moich sumarycznych osiągnięć na koniec szkoły to myślę, że były podobne, jednak ja zacząłem wcześniej i było to bardziej rozciągnięte w czasie, mniej intensywne.
Zatem byliśmy z tej samej gliny ulepieni.

W liceum już się nieco uspokoiły, bo trzeba się było uczyć. No ale były wakacje. W czasie roku szkolnego też chodziły na dyskoteki i imprezy. A gdy bibka trwała kilka godzin to na ogół starały się pofiglować w ustronnym pokoiku z każdym, który im wpadł w oko. Zatem można przez cztery lata dodać kolejnych 200.

Przez pierwsze trzy lata studiów było podobnie zatem można spokojnie doliczyć jeszcze kolejną setkę.
Z całego życia wychodzi 500, ale przecież to tylko dane szacunkowe.

Części z tych chłopaków dawały za darmo, ale od innych chciały prezentów, według własnego widzimisię.
Potrzebowały ładnych ciuchów i innych bajerów, szukały frajerów z pełnym portfelem. A im były starsze tym chciały więcej.

Ale około czwartego roku strategia się zmieniała. Tamto poprzednie to był trening, a teraz zaczynała się właściwa rozgrywka o dużo większą stawkę.
Złapanie jednego nieco starszego faceta z dużymi pieniędzmi. A o takich nie było łatwo. I tu już było działanie powolne i delikatne, na paluszkach, żeby nie spłoszyć ptaszka. Z wykorzystaniem doświadczenia zdobytego na 500 poprzednich.
Dla nich to było dość łatwe jeśli się spodobały z wyglądu to mogły mieć pewność, że dopną celu. Żadnych innych facetów już nie potrzebowały... na razie. Co dalej to już pisałem.
Patologia.
Rafael pisze: 01 wrz 2024, 17:26 A jest taki przepis?
Ja nic o tym nie wiem.
U nas w bloku kilka osób zapisało na parafie swoje mieszkania w zamian za dożywotnią opiekę, ale być może to była jakaś inna umowa.
Kodeks cywilny, prawo spadkowe.
Rozliczenia z kościołem idą głównie poprzez darowizny więc to kodeks cywilny, prawo zobowiązań.

Re: Po co żyć?

: 02 wrz 2024, 16:38
autor: Rafael
@Drim
Patologia.
Owszem, nie na darmo zwano je pogardliwie alimenciarami.
Figura ta była postrachem młodych mężczyzn szukających żony.
Każdy tak sobie myślał, a może moja narzeczona to alimenciara?
Jak to rozpoznać?
Wtedy nie było jeszcze internetu i gotowych odpowiedzi na youtube, tak jak teraz w przypadku narcyza, czy innych psychopatologii. :(
Były za to szeptane legendy, które to nierzadkie zjawisko, jeszcze bardziej wyolbrzymiały.
Alimenciary pochodziły na ogół z patologicznych lub dysfunkcjonalnych domów, choć nie aż tak bardzo, jak te, które wybrały najstarszy zawód świata.
Niektóre rodziny nawet z pozoru wyglądały przyzwoicie, bo patologia była dyskretnie zamiatana pod dywan.
ale nikt nie zabroni psychologom popełniać błędów.
A pewnie, że tak. Psychologiem jest się w pracy, a w życiu zwykłym człowiekiem, potykającym się o własne błędy. ;)
Małżeństwo, ostatecznie, powstało gdzieś w starożytności i poprzedza nawet samo chrześcijaństwo, być może stanowiąc tym samym prawdziwy fundament naszego społeczeństwa.
Instytucja małżeństwa to jedno, a praktyka sądowa to drugie.
Niestety jest ona bardzo niekorzystna dla mężczyzn. Sędziny, bo w tych sprawach z reguły orzekają kobiety, z definicji przyznają prawo do opieki nad dzieckiem kobiecie, a mężczyznom zasądzają alimenty. Minimum 20-30 % wynagrodzenia, a to oznacza przy zarobkach 50 000 miesięcznie, 10 000-15 000, za co taka "mamusia" może sobie spokojnie żyć nic nie robiąc.
Jak moi rodzice się rozwodzili, to nawet mnie nikt z sądu nie zapytał z kim chcę być, tylko od razu przyznano opiekę mamie. Dla wymiaru sprawiedliwości. było to oczywiste. Miałem wtedy 9 lat.

Dla mężczyzny w Polsce małżeństwo to bardzo niebezpieczna przygoda,a dla kobiet same korzyści.
Gdy związek się uda ma męża i dziecko, gdy się nie uda dziecko i alimenty. :ok:
Ja bym się nigdy nie zdecydował na taki deal, pouczony doświadczeniem milionów Polaków, którzy kiepsko na tym wyszli, ze szczególnym uwzględnieniem ojca, a zwłaszcza wujka, któremu do tej pory potrącają z emerytury na rzecz jego "ex", takiej właśnie typowej zabawowej alimenciary. :(
spośród wszystkich modeli związków jakie człowiek może sobie tylko wyobrazić wygrywa ten cechujący się położeniem większej uwagi na wstrzemięźliwość.
Tak to wygląda, przynajmniej póki co jest taki trend.
W tym roku też zapoznałem się z wynikami interesującego badania na temat stosunków seksualnych wśród młodych.
Wychodzi z niego że najczęściej pierwszy stosunek ma miejsce w wieku 15 i jest on nieudany, czasem nawet traumatyczny. :(
A następny... uwaga... dopiero po 30tce ze stałym partnerem, być może takim na całe życie. Tego jeszcze nie wiemy.
Dla mnie to brzmi jak opowieść z innej planety, choć może coś w tym jest.
Znam całkiem niemałą gromadkę osób, które są po trzydziestce i nigdy jeszcze seksu z drugą osobą nie uprawiały w żadnej formie, nawet takiej dziecięcej, co w naszym przedszkolu nie byłoby możliwe, by ktoś taki się uchował. ;)

Jednak tu też trzeba uwzględnić wpływ epidemii AIDS, bo to wtedy doszło do powstania tego spadkowego trendu, który trwa do dziś.
Zdarzało mi się rozmawiać z osobami, które były nastolatkami w szczycie paniki medialnej związanej z tą chorobą i mówiły mi, że nie uprawiały seksu właśnie ze strachu przed zarażeniem. :swiety:

Za moich czasów świadomość zakażenia czymkolwiek raczej była równa zeru. Owszem wiedzieliśmy coś o jakimś tam "syfie", ale to było traktowane jako choroba dorosłych z marginesu i prostytutek gorszej kategorii. :slabo:
Wśród nastolatków niespotykane.
Zatem hulaj dusza piekła nie ma. :kiss:
Dziś takim wyznacznikiem jest mieszkanie, względnie wkład własny na mieszkanie i tutaj panuje względna równość co znaczy, że zarówno dziewczyna z mieszkaniem, jak i chłopak z mieszkaniem, są uznawani za dobrą partię.
Za moich czasów też tak było. Ja właśnie takim chłopakiem z mieszkaniem byłem. :)
Stąd kręciły się wokół mnie szczególnie te zamiejscowe.
Jest również wskaźnik liczba osób mieszkająca wciąż z rodzicami po 30 / 1000 mieszkańców, ale nie wiem czy Polska wypada tutaj źle, czy dobrze.
Najwięcej z rodzicami mieszka we Włoszech, szczególnie na południu, bo tam jest jeszcze model rodziny wielopokoleniowej. :)
Zatem będą mieszkać z rodzicami do końca życia... i świetnie. :ok:

Ja też przez kilka lat w takiej trzy i czteropokoleniowej się wychowywałem i bardzo dobrze wspominam. Dla dziecka super. :)
Mój ojciec też wychował się w czteropokoleniowej do 15 roku życia. Potem po śmierci pra prababci były trzy pokolenia, a gdy doszła mama i ja się urodziłem to znowu były cztery. :)
Ale było dość ciasno i mama kupiła inne mieszkanie. A szkoda, bo nic z tego dobrego nie wyszło dla nikogo. :(
Moi rodzice nie byli zdolni do samodzielnego wychowywania dziecka. Zatem po kilku latach trafiłem do drugiej babci, gdzie była rodzina 3 pokoleniewa. I jeszcze kilku innych konfiguracjach się wychowywałem.
Miałem ciekawe dzieciństwo. ;)

Polska też jest wysoko, ale nie pamiętam, na którym miejscu.

Re: Po co żyć?

: 02 wrz 2024, 19:16
autor: intbrun
Rafael pisze: 02 wrz 2024, 16:38 @Drim
Patologia.
Owszem, nie na darmo zwano je pogardliwie alimenciarami.
Figura ta była postrachem młodych mężczyzn szukających żony.
Każdy tak sobie myślał, a może moja narzeczona to alimenciara?
Jak to rozpoznać?
Wtedy nie było jeszcze internetu i gotowych odpowiedzi na youtube, tak jak teraz w przypadku narcyza, czy innych psychopatologii. :(
Były za to szeptane legendy, które to nierzadkie zjawisko, jeszcze bardziej wyolbrzymiały.
Sorki, że się znowu wtrącam, ale po prostu nie mogę tego spokojnie czytać. O czym ty piszesz? Jaki każdy sobie myślał? Przedstawiasz jakąś wykrzywioną rzeczywistość, wygląda to troche jak bajdurzenie dla bajdurzenia. Być może miałeś styk z takimi zjawiskami, ale to nie była żadna norma społeczna. Ludzie normalnie dobierali się w pary i planowali swoją przyszłość na długie lata. Nigdy nie słyszałem legend na ten temat, a i w szerokim środowisku w którym się obracałem (od kujonów po wąchaczy kleju) nic takiego nie miało miejsca. Nie wszystkie małżeństwa przetrwały próbę czasu, ale tylko baaardzo pojedyncze trwały naprawdę krótko, i raczej dlatego, że ślub był na siłę po przypadkowej wpadce. Mówiąc łagodnie - nadinterpretowujesz. Albo - co wspominał Drim - wyciągasz (niepotrzebnie) patologię jako przykład.