Re: Skąd deprecjacja introwertyzmu przez introwertyków?
: 27 lip 2011, 16:55
Oj tam, oj tam.
Kwestia samooceny jest rozległa, jak kałuża dla mrówki. Osobiście ciesze się swoim introwertyzmem, dzięki któremu czuję się bardziej swobodnie i niezależnie. Czuję, jakby los wyposażył mnie we wspaniałe narzędzie do życia. Nie zawsze tak było, o nie... W ciągu kilkunastu lat(które dane mi jest pamiętać) zmieniałem się, raz na gorsze, raz lepsze, aż sam siebie wychowałem na osobnika, jak twierdzę, silnego. Wymagało to trochę pracy nad sobą. Pracy dosyć przyjemnej, bo w pozycji horyzontalnej, albo bocznej podpartej(w szkole nawet czołowej podpartej). Dla przykładu, w podstawówce byłem dosyć energiczny, lubiłem zwiedzać różne zakamarki mojej ukochanej wioski, całe dnie spędzałem z kumplami na rowerze, nad rzeką, w lesie. Od sklepu do sklepu na lody i zabawy w wyimaginowane przygody(układam poemat na dowolny temat, bo nawet nie czuję, jak mi się rymuje). Nie do końca oryginalnie jak na dziecko, chociaż nie mam porównania. W gimnazjum zaczęło się coś dziać, liznąłem trochę fantastyki. Książki nigdy nie były dla mnie jakąś pasją, ale wtedy lubiłem przenieść się w zaserwowany mi przez kogoś świat. Zacząłem też słuchać brudnej muzyki, w której też mogłem podróżować po klimatach. Coraz więcej przebywałem w samotności, ale nie stroniłem od kolegów, bo mieliśmy bardzo zgraną ekipę, a chociaż przeżywałem wszystko wewnętrznie i połowa życia dokonała się w umyśle, lubiłem się wygłupiać i śmiać. Do dziś lubię. Kto nie lubi..? W szkole średniej, kiedy już byłem zatwardziałym metalheadem i główną rozrywką stały się używki, rozpoczął się proces na niespotykaną dotąd skalę. Plątałem się we własnym świecie, nieraz cierpiąc niesamowicie. Cierpienie turbodoładowane substancjami(zaznaczam, że nie byłem ćpunem, tylko lubiłem różne tam takie i inne uniesienia, oczywiście prawie w granicach rozsądku
).Przestałem na co dzień przejmować się tym, co działo się dookoła, świat był piłeczką, którą muszę odbić kiedy jest zbyt blisko. Mimo wszystko nie zamykałem się w sobie, nadal miałem przyjaciół i kumpli. Dziewczyn nie wliczam, bo jakiś taki sezonowy jestem. Technikum po 3 latach przyszło mi drastycznie zmienić na liceum, przez zerowe zainteresowanie nauką. Zdarza się
W każdym razie maturę napisałem, dostałem się na studia i jest całkiem dobrze. Zdążyłem już uwalić pierwszy rok, ale pomalutku, po cichutku... Nigdzie mi się nie spieszy.
Po pół roku studiowania znalazłem dziewczynę, której zresztą już nie mam, ale pozostawiła we mnie dużo pozytywnych emocji i jakiś pierwiastek beztroskiego szczęścia. Teraz jestem sam sobie szczęśliwy, mam ambicje i spędzam czas na czymkolwiek, wewnętrznie się tym zachwycając. Kiedy np. w pracy nachodzi mnie monotonia, mam świetne zajęcie. Myślę, marze, kombinuję. System mechanicznie doskonały. Mam nadzieje że tak będzie jak najdłużej. Czasem dość impulsywnie denerwuję się na otoczenie, ale szybko łagodzę ten stan, skupiając się na rzeczach przyjemnych, czyt. na wnętrzu.
Btw, żeby była jasność, bo nie chcę sobie wystawiać złej opinii.
Nie nadużywam już chemicznych środków.
Patrząc na przebieg tego biegu, dochodzę do wniosku, że wszystko jest kwestią nastawienia. Przede wszystkim nigdy się nie poddawałem, starałem się brać wszystko na klatę, a kiedy, pomimo chęci, konieczny był kontakt słowny, stosowałem ton 'oczywiście, że ci odpowiedziałem, ale zrozum, że wcale nie chce mi się z tobą gadać, bo ten spadający liść jest zaj...'
Trochę wystawiałem kolce i było ok, w razie potrzeby starałem się przełamać i trzymać czoło wysoko. W każdym razie nie dawałem się zepchnąć. "Ja tu stoję, zajęte." Wystarczy wypracować w sobie mechanizm komunikacji, który jest jasny, zrozumiały i pewny dla innej osoby, a niepowodzenia traktować jako motywacja do udoskonalenia czegoś, podkręcenia tej maszynki do kontaktów. To całkiem fajne, dosyć przyjemnie jest obserwować interakcje, spoglądając z okna oka, cmokając fajkę(chyba że ktoś nielubi, to i soczek może być) i uśmiechając się do do tego człowieka-domu stojącego na przeciwko.
Może po prostu nie jestem nieśmiały..?
Kończąc to moje zwierzanie, tak przy okazji: Dzień dobry, jestem Max, mam 20 lat i kocham cały świat.
Kwestia samooceny jest rozległa, jak kałuża dla mrówki. Osobiście ciesze się swoim introwertyzmem, dzięki któremu czuję się bardziej swobodnie i niezależnie. Czuję, jakby los wyposażył mnie we wspaniałe narzędzie do życia. Nie zawsze tak było, o nie... W ciągu kilkunastu lat(które dane mi jest pamiętać) zmieniałem się, raz na gorsze, raz lepsze, aż sam siebie wychowałem na osobnika, jak twierdzę, silnego. Wymagało to trochę pracy nad sobą. Pracy dosyć przyjemnej, bo w pozycji horyzontalnej, albo bocznej podpartej(w szkole nawet czołowej podpartej). Dla przykładu, w podstawówce byłem dosyć energiczny, lubiłem zwiedzać różne zakamarki mojej ukochanej wioski, całe dnie spędzałem z kumplami na rowerze, nad rzeką, w lesie. Od sklepu do sklepu na lody i zabawy w wyimaginowane przygody(układam poemat na dowolny temat, bo nawet nie czuję, jak mi się rymuje). Nie do końca oryginalnie jak na dziecko, chociaż nie mam porównania. W gimnazjum zaczęło się coś dziać, liznąłem trochę fantastyki. Książki nigdy nie były dla mnie jakąś pasją, ale wtedy lubiłem przenieść się w zaserwowany mi przez kogoś świat. Zacząłem też słuchać brudnej muzyki, w której też mogłem podróżować po klimatach. Coraz więcej przebywałem w samotności, ale nie stroniłem od kolegów, bo mieliśmy bardzo zgraną ekipę, a chociaż przeżywałem wszystko wewnętrznie i połowa życia dokonała się w umyśle, lubiłem się wygłupiać i śmiać. Do dziś lubię. Kto nie lubi..? W szkole średniej, kiedy już byłem zatwardziałym metalheadem i główną rozrywką stały się używki, rozpoczął się proces na niespotykaną dotąd skalę. Plątałem się we własnym świecie, nieraz cierpiąc niesamowicie. Cierpienie turbodoładowane substancjami(zaznaczam, że nie byłem ćpunem, tylko lubiłem różne tam takie i inne uniesienia, oczywiście prawie w granicach rozsądku
Btw, żeby była jasność, bo nie chcę sobie wystawiać złej opinii.
Patrząc na przebieg tego biegu, dochodzę do wniosku, że wszystko jest kwestią nastawienia. Przede wszystkim nigdy się nie poddawałem, starałem się brać wszystko na klatę, a kiedy, pomimo chęci, konieczny był kontakt słowny, stosowałem ton 'oczywiście, że ci odpowiedziałem, ale zrozum, że wcale nie chce mi się z tobą gadać, bo ten spadający liść jest zaj...'
Trochę wystawiałem kolce i było ok, w razie potrzeby starałem się przełamać i trzymać czoło wysoko. W każdym razie nie dawałem się zepchnąć. "Ja tu stoję, zajęte." Wystarczy wypracować w sobie mechanizm komunikacji, który jest jasny, zrozumiały i pewny dla innej osoby, a niepowodzenia traktować jako motywacja do udoskonalenia czegoś, podkręcenia tej maszynki do kontaktów. To całkiem fajne, dosyć przyjemnie jest obserwować interakcje, spoglądając z okna oka, cmokając fajkę(chyba że ktoś nielubi, to i soczek może być) i uśmiechając się do do tego człowieka-domu stojącego na przeciwko.
Może po prostu nie jestem nieśmiały..?
Kończąc to moje zwierzanie, tak przy okazji: Dzień dobry, jestem Max, mam 20 lat i kocham cały świat.