Saladin pisze:Do 18-stki byłem wojującym abstynentem. Wmawiałem wszystkim, że alkohol to czyste zło, że nie warto etc.
To dziwne, też tak miałem, mimo że nikt nie wpajał mi takiego podejścia, ani nie nie było u mnie w najbliższej rodzinie jakichś problemów związanych z alkoholem, które miałyby wzbudzić we mnie taką awersję. Ale awersja była i trwała jakoś do 16go roku życia. Alkohol to było dla mnie czyste zło, a znajomych, którzy się nim konspiracyjnie raczyli widziałem z mieszanką pogardy i współczucia (chociaż srogo najebani ludzie, odpierdzielający inby po pijaku ciągle wzbudzają moją pogardę). Pamiętam nawet taką wycieczkę w gimbazie, gdzie grupą niepijących odłączyliśmy się od pijanego motłochu i przesiedzieliśmy całą noc gdzieś na jakiejś opuszczonej kładce nad rzeką rozmawiając o tym, jaki to alkohol jest zły i jacy to my - biali rycerze, strażnicy przyzwoitości jesteśmy moralnie lepsi. Wspominam to teraz z zażenowaniem, ale cóż, różne się miało odpały za łebka. W kilka lat potem, nawet najwięksi wstrzemięźliwcy pękli

Pamiętam też jeszcze jedną wycieczkę klasową, w 1szej liceum, gdzie wszyscy namawiali mnie żebym się napił. Namawiali mnie bite dwa dni, a gdy w końcu skusiłem się na dosłownie łyk piwa, wszyscy skakali z radości, ściskali mnie, gratulowali, w końcu podnieśli i zaczęli podrzucać w górę, takie to było wydarzenie xD Chyba ten łyk był jakiś przełomowy, bo w wakacje między 1szą, a 2gą klasą zacząłem pić piwo towarzysko, poznałem pierwszą dziewczynę i datuję te wydarzenia jako początek mojego wyjścia z chronicznej stulejowatości. W drugiej klasie liceum (znowuż wycieczka szkolna), pijącym już będąc, aczkolwiek nie znającym swoich granic, tak się napierdoliłem (tu trzeba użyć tego słowa), że poszedłem spać przykrywając się zamiast kołdrą - taboretem. Kolejny dzień, był najtrudniejszym w moim życiu i nigdy więcej od tamtej nocy nie byłem porządnie napruty
