Nie wiem, panowie, czy przypadkiem nie mylicie introwertyzmu z depresją. Wydaje mi się, że przygnębienie i rezygnacja, jakiej doświadczacie, nie jest wynikiem typu osobowości intro, ale właśnie choroby. Zgadzam się z tym, że introwertyczne osoby są bardziej podatne na depresję, niż ci, którzy są z natury bardziej charyzmatyczni i przebojowi, ale przecież ja też jestem intro i nie uważam, że to przekleństwo i wina moich życiowych niepowodzeń. Winą za to, że upadłam i leżę, nie mogąc się podnieść, obarczam depresję, ale nie obarczam introwertyzmu winą za depresję. Przychodzą mi do głowy inne czynniki: skrajny indywidualizm na miejscu pierwszym, bo to przez niego jestem outsiderem, myślę i działam w bardzo nietypowy sposób, mam kontrowersyjne poglądy, ośli upór, zawsze chcę żyć po swojemu, buntuję się (w sposób dość bierny, bo nie wychodzę z buntem na zewnątrz, tylko po cichu i bez manifestowania poglądów robię po swojemu), poza tym mam straszne kompleksy, ale to wina traum i błędów wychowawczych z dzieciństwa. Do tego dochodzą problemy związane ze zdrowiem - choroby niezwiązane z psychiką, a jednak sprzyjające popadaniu w depresję, bo jak wiadomo - człowiek, żeby być szczęśliwym musi być zdrowy.
Ile jeszcze razy będziesz się brudzić i kaleczyć zanim dopadnie się zniechęcenie? Ile porażek człowiek jest w stanie znieść? Jak długo można zaciskać zęby i przeć do przody wbrew wszystkiemu?
Nie wiem, ile jeszcze, ale wychodzę z założenia, że jak się nie próbuje, to szansy na pewno nie będzie i na pewno zostanę samotnym, zgorzkniałym babskiem. Próbując daję sobie jakieś szanse i być może skończy się tak samo - kawalerką dzieloną z psem i kotami - ale tak być nie musi, może się uda coś w życiu osiągnąć.
A jak nie, to trudno, psy i koty to przesympatyczne stworzenia.